"Moje kwiatki" [80] 

 

    [001] Wracałem z katechizacji z liceum w Łodzi (1996). Rozmawiałem z uczennicami czekającymi na tramwaj. Za roześmianymi twarzami zobaczyłem twarz nieznajomej bardzo smutnej dziewczyny. Miała łzy w oczach. Usłyszałem wewnętrzny głos: „Podejdź do niej”. Pomyślałem, że to głupie podejść do nieznanej osoby i spytać: co słychać. Kiedy moje uczennice wsiadły do tramwaju, musiałem podjąć szybką decyzję. Podszedłem i spytałem: „Czy mogę ci w czymś pomóc?” Spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała szeptem: „Nie wiem”. Po policzkach popłynęły łzy. „Chcesz porozmawiać?” - spytałem. „Tak” - odparła. Poszliśmy do domu parafialnego i wyspowiadała się. Była to bardzo długa spowiedź. Trwała pięć godzin. Oczywiście nie ja dyktowałem jej długość. Nigdy jej już później nie widziałem, ale cieszę się, że Bóg posłużył się mną w ofiarowania komuś Nadziei.

[002] Mam znajomego alkoholika. Czasem widzę go z daleka i kiwniemy do siebie rękoma, a czasem porozmawiamy. To dziwne, ale lubię go. W odróżnieniu od innych pijaczków, których widuję, ten jest inny. Jest ze mną bardzo szczery. Powiedział kiedyś, że zagubił się w życiu i trudno mu wydostać się ze szponów alkoholizmu. Chciałby być wolny, ale nie może nic zrobić. Nie wstydzę się z nim rozmawiać na ulicy o jego problemach. On również nawet, gdy jest w towarzystwie kolegów, a nawet po drugiej stronie ulicy krzyczy: „Witaj Piotrze”. Ja mu odpowiadam: „Dzień dobry Panie Bogdanie”. Wyczuwam, że jest to z natury dobry człowiek, któremu trzeba podać dłoń. (1998)

[003] Gdy katechizowałem w przedszkolu szpitalnym w łódzkich Łagiewnikach, dzieci zwracały się do mnie: „wujku”. Pewnego dnia, gdy opowiadałem im o Bogu, weszła na chwilę wychowawczyni i spytała mnie o coś zwracając się do mnie: „ojcze Piotrze”. Po wyjściu „pani”, na którą z kolei dzieci mówiły: „ciocia”, spytały: „Wujku, a dlaczego ciocia powiedziała na ciebie: „ojcze”? Trudno mi było tłumaczyć im dokładnie, więc powiedziałem im: „Nie mam swoich własnych dzieci, ale jestem ojcem wszystkich ludzi, którym opowiadam o Bogu, a w ich sercach rodzi się Jezus.” Zapanowała cisza. Pewna dziewczynka powiedziała: „To znaczy, że jesteś również naszym tatusiem?”. Poprawiłem ją: „ojcem”. „Aha!” Wszystkie rzuciły się na mnie z okrzykiem: „tatuś!”. Poczułem się wtedy szczęśliwym ojczulkiem.(1994)

[004] Również w tym samym przedszkolu pewien chłopiec zwrócił się do mnie: „Proszę Pana Jezusa!” Objaśniłem mu, że ja nie jestem Panem Jezusem, ale tylko jego sługą. Nie wiem na ile to dotarło do nich, bo później usłyszałem, że jakieś dziecko chwaliło się mamie: „Mamo! A u nas był Pan Jezus w okularach i grał na gitarze”. Uśmiałem się bardzo, ale później szczerze zastanawiałem się nad tym: czy ja ludziom przybliżam Jezusa czy, aby przypadkiem go nie zasłaniam. Do dziś nie jestem pewien. Może za dużo jest w tym mojego „widzimisię”? (1994)

[005] Kiedy miałem około 11 lat mama wysłała mnie do piwnicy po weki. Okazało się, że ktoś wykręcił żarówkę. Było strasznie ciemno. Bałem się bardzo i wtedy zacząłem śpiewać głośno Psalm 23: „PAN jest moim Pasterzem niczego mi nie braknie...” Nie słyszałem nic innego jak tylko mój głos. Szczególnej odwagi dodał mi wers 4 Psalmu, który mówi: „Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną....” PAN dodał mi wtedy odwagi. Piętnaście lat później broniłem pracy magisterskiej na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Przedmiotem pracy był Psalm 23. Zdałem na 5. (1978 i 1993)

[006] Szedłem kiedyś z gitarą na ramieniu do szkoły podstawowej nr 113 w Łodzi na katechezę. Po drugiej stronie ulicy Krasickiego stało kilku mężczyzn pijąc alkohol. Usłyszałem głos: „Ej ty czarny [s.....] zagraj nam coś”. Zrobiło mi się przykro. Odpowiedziałem, że teraz nie mam czasu gdyż śpieszę się do szkoły, ale później, gdy będę wracał - zagram. Kiedy wracałem znów - stali. Podszedłem i zapytałem: - Którą piosenkę panom zagrać?. - Zna ksiądz „Siedem dziewcząt z Albatrosu tyś jedyna? - Znam. Wyciągnąłem z pokrowca gitarę i zagrałem. Nie pamiętałem dokładnie słów, ale jakoś wyszło. Jeden z nich wyjął butelkę z wódką i nalał do szklanki mówiąc: - Równy z księdza gość. To dla księdza. Odpowiedziałem, że mam jeszcze dziś lekcje i nie mogę, ale doceniam gościnność. Przeprosili ze te ostre słowa pod moim adresem, które powiedzieli przedtem, gdy szedłem do szkoły. Podaliśmy sobie ręce. Od tej pory pozdrawiamy się na ulicy, a zdarza się, że zamienimy kilka słów. (Październik 1995)

[007] Nagrywając kasetę zespołu seminaryjnego „Pokój i dobro” mieliśmy do dyspozycji w studiu PR w Krakowie jedynie trzy noce od godziny 18 do 6:00. Pierwszej nocy nagrywaliśmy muzykę, a następnej wokal. Byłem zmęczony, ale i bardzo dumny. Porównywałem się w myślach z „gwiazdorami muzyki” i zastanawiałem się, jaka atmosfera panowała w studiu, w którym oni kiedyś nagrywali. Bóg również tej nocy chciał mi coś powiedzieć. Słuchawki na uszach, przygrywka nagranej wcześniej muzyki i mój śpiew: „Godzien, o godzien jest nasz Pan...” Realizator nagrania kilkanaście razy przerywał śpiewany przeze mnie wstęp. Dokładnie po tych słowach: „Godzien, o godzien jest nasz Pan...” Zawsze coś nie było tak. Czasem mówił, co należy poprawić, a czasem prosił po prostu bym zaśpiewał jeszcze raz. W pewnym momencie zastanowiłem się przez chwilę, o czym to ja właściwie śpiewam i czyją tak naprawdę chwałę wyśpiewuję: swoją, czy Bożą. Powiedziałem wówczas Jezusowi w swoim sercu: „To na Twoją chwałę Panie, bo tylko Ty jesteś godzien wszelkiej chwały, nie ja”. Zaraz potem spróbowałem jeszcze raz i nikt mi już nie przerywał do końca i tak zostało na kasecie. (Listopad 1989)

[008] Zapłakana mama pewnego chłopca z trzeciej klasy, którego uczyłem religii przyszła do mnie pewnego poranka z prośbą o pomoc. Zmarł jego tato, a ona nie wiedziała jak dziecku o tym powiedzieć. Prosiła, abym był obecny przy tej poważnej rozmowie. Kiedy usiedliśmy na fotelach w ich mieszkaniu, Tomek siedział po turecku na dywanie. Był uśmiechnięty i bardzo zadowolony z mojej wizyty. Miał nadzieję, że zaraz pogramy w grę telewizyjną jak to było ostatnio. Odezwałem się: „Tomku! Mama chce ci coś ważnego powiedzieć.” Spojrzał na mamę, która odezwała się: „Twój tato odszedł z tego świata”. Zrobił się zielony i sprawiał wrażenie, że zaraz zemdleje. Mama otworzyła okno, a ja dobiegłem do niego, aby nie upadł. Przez najbliższą godzinę siedział nieruchomo z wielkimi „szklanymi” oczyma wpatrzonymi w jeden punkt. Czasem poleciała łza, której nie ocierał. Nic nie mówił, nie szlochał, po prostu milczał. Jego mama naprzemian ze mną wyjaśniała czym jest śmierć i życie. Próbowaliśmy go pocieszyć, ale nasze słowa były nieskuteczne. Zmęczyłem się mówieniem. Postanowiłem jak on zamilknąć i po prostu towarzyszyć mu. W tym czasie modliłem się za niego i za jego zmarłego tatę. Doświadczyłem, czym jest dar obecności z drugą osobą w cierpieniu. (5 marca 1999)

[009] Podczas kazań często opowiadam różne historie. Część z nich to moje osobiste przeżycia i doświadczenia Boga. Wiem, że one bardziej przemawiają niż „suchy” przekaz wiedzy. Dziś bardziej potrzeba ludziom świadków niż mówców. Staram się być z słuchaczami szczery. Jeśli do czegoś jeszcze nie dorastam, to nie mówię o tym lub mówię im szczerze, że to kazanie mówię również do siebie, ponieważ nie dorastam do tych słów nauki naszego Pana. Nie głoszę swojej nauki lub nauki Bożej stosowanej wybiórczo, ale uważam, że jeśli powiem, iż to, czego nauczał Jezus i podaje nauka Kościoła jest prawdą, bo sam tego doświadczyłem lub ludzie, których spotkałem, to będzie to bardziej autentyczne. Niekiedy są i opowiadania zmyślone lub podane w formie bajki. Jest to metoda Jezusa, który często mówił do ludzi sobie współczesnych w przypowieściach, czyli konkretnych sytuacjach ilustrujących w sposób prosty prawdy Boże. "Kiedyś, ktoś" powiedział do mnie chcąc mnie ośmieszyć: „No Piotrek, ty mówiąc kazanie opowiadasz o Jezusie tak jakbyś przed chwilą się z Nim widział”. Odpowiedziałem, że ja widzę się z Jezusem. Widzę Go oczyma mojej wiary. Powiedział ów człowiek do mnie szeptem: „Nie mów tego nikomu, bo wiesz, wezmą cię do szpitala dla psycholi”. Pomyślałem sobie:, „Jeśli ty człowieku nie widzisz Jezusa oczyma swojej wiary, to szczerze ci współczuję”. Dziękuję Bogu, że mimo moich słabości i wad daje mi łaskę wiary.

[010] Zmęczony po roku intensywnej pracy duszpasterskiej prowadzę zwykle różne tzw. „akcje wakacyjne”. Nie lubię tej nazwy, ale niech już tak zostanie. W tym roku również prowadziłem „Wakacje z Bogiem” w Kołobrzegu dla dzieci z „Małego Chóru Wielkich Serc” (1-13.07.1999) oraz „Oazę” rekolekcyjną dla młodzieży (14-31.07.1999). Co roku powtarzam sobie, że to już chyba ostatni raz, bo mam już dosyć. Później jednak, gdy podsumowuję wakacje i rozważam na temat tego dobra, które się dokonało szkoda mi tego zostawić. Podczas „Oazy” przyszedł do spowiedzi człowiek z wioski, w której się odbywała „Oaza” i powiedział, że słysząc naszą modlitwę i śpiew postanowił wrócić do Boga. Odczuł nieopisaną bliskość Boga, której nigdy przedtem nie doświadczył. Nie był u spowiedzi dokładnie 30 lat. Sakrament bierzmowania i małżeństwa również przyjął bez spowiedzi, nie mówiąc o wielu Komuniach Św. przyjętych w grzechu. Pomyślałem sobie: „Panie Jezu! Jeśli choćby dla tego jednego człowieka przysłałeś nas tutaj, to naprawdę warto”. Na tych rekolekcjach dokonało się o wiele więcej dobra i wielu ludzi Jezus poodnajdywał i przygarnął do serca. Było wiele łez bólu i radości. Ludzie się nawracali. Wychodziło wiele spraw i zranień, których powodem są chore relacje i tragedie rodzinne. Podczas „Wakacji z Bogiem” w Kołobrzegu natomiast starałem się w oparciu o przygotowane wcześniej materiały formować dzieci do przyjaźni i odpowiedzialności za ich własne życie duchowe. Codzienny rachunek sumienia, nowe postanowienia i samoocena. Zaskakiwał mnie czasem najmłodszy uczestnik naszych kolonii. Sześcioletni Artur, który tak naprawdę miał wcale z nami nie jechać ze względu na wiek, zaskakiwał mnie swoimi pytaniami. Musiałem czasem się nieźle nagłowić, aby mu wytłumaczyć w sposób bardzo prosty niektóre trudne dla dzieci prawdy. Pytał na przykład: „...A co to znaczy ‘Godne to i sprawiedliwe’?” lub „Co to znaczy ‘zbawienne’?” Myślę, że był on moim formatorem i zmuszał mnie do zastanowienia się nad czymś, co funkcjonowało we mnie jedynie jako „pojęcie”, zwykłe „sformułowanie”, lub „powiedzenie”. Dziękuję Bogu za tych młodych ludzi i dzieciaki, którym mogłem coś dać, ale od których również dużo otrzymałem. Chwała Panu!

[011] Największy komplement jaki usłyszałem jako duszpasterz to ten, gdy pewna kobieta powiedziała mi w Stanach (1997): „Ojcze Piotrze nie wiem, co się dzieje, ale gdy patrzę na Ojca to chcę być lepsza”. Chciałbym bardzo, aby moje życie pociągało innych do dobra. Nie jest to łatwe.

[012] Czasem się zastanawiam jak to się dzieje, że Bóg ma do mnie tyle cierpliwości. Gdybym ja był na Jego miejscu, chyba bym już nie wytrzymał. Tyle spowiedzi, tyle obietnic, tyle wielkich słów, a skutek mizerny. Chyba jestem trochę podobny do mojego patrona: Piotra apostoła. Trzy razy wyznał Jezusowi miłość i później trzy razy się go wyparł. Jeśli chodzi o mnie to chyba więcej niż trzy razy wyznawałem Mu swoją miłość i dużo więcej niż trzy razy wypierałem się Go przez moje grzechy. A jednak baaaaaaaardzo Go kocham i nie jest mi dobrze, gdy zaniedbuję się w mojej wierności. (2000)

[013] Pamiętam, że będąc nastolatkiem zakochanym w duchowości św. Franciszka z Asyżu, postanowiłem sobie, że gdy zobaczę motyla to będę mówił: „Chwała Panu!” Kiedyś biegałem po łące jak mały dzieciak, a było tam mnóstwo motyli i powtarzałem dziesiątki razy: „Chwała Panu! Chwała Panu!”... Do dziś siedzi to we mnie. Choć czasem wydaje mi się to trochę infantylne, to powtarzam widząc motyla „Chwała Panu!”.(1984)

[014] Gdy miałem lecieć do Stanów do pracy w polskiej parafii w Bostonie i zamawiałem bilet w Brytyjskiej Linii Lotniczej, powiadomiono mnie, że jedyny wolny termin w najbliższym czasie to 13 wrzesień, w piątek. Większość moich przyjaciół i rodzina odradzała mi ten termin uważając go za pechowy. „Na pewno będzie katastrofa lotnicza. Wpadniesz do oceanu i zjedzą cię rekiny.” Staram się w moim życiu walczyć z przesądami i zabobonami. Postanowiłem, że polecę dokładnie w tym wolnym terminie, na świadectwo przeciw przesądom. W samolocie odczułem szczególną Bożą opiekę. gdy siedziałem między muzykiem gitarzystą i księdzem amerykańskim z Kalifornii.

[015] Podczas przesiadki w Londynie w drodze do Stanów, zauważyłem, że jakiś człowiek rozwija dywanik, staje na nim na boso, podnosi ręce i się modli. Pomyślałem, że to doskonała okazja, aby wyjąć brewiarz i również pomodlić się. Mam nadzieję, że rozmawialiśmy z tym samym Bogiem.(1996).

[016] 17 października 2000 po koncercie prowadzonego przeze mnie chórku dziecięcego ("Mały Chór Wielkich Serc") podeszła do mnie młoda kobieta i powiedziała, że przypominam jej pierwszego katechetę, niesamowitego człowieka. "Kto to był?" -  spytałem. Odpowiedziała, że ojciec Bruno Pawłowicz. To już kolejny raz ktoś wspomina tego nieżyjącego kapłana. Znam też kobietę, która ma jego fotografie i kasety magnetofonowe z nagraniami jego kazań. W jej pokoju wisi na ścianie w ramce zdjęcie o. Brunona. Mówiła, że modli się do Boga za Jego  wstawiennictwem i on jej pomaga. Została napisana książka przez Aleksandrę Słowik o ojcu Brunonie krajowym duszpasterzu niewidomych pt.: "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - Bruno Zygmunt Pawłowicz 1942-1987" (Niepokalanów 1995). Zacząłem czytać tę książkę i przypomina mi się opowiadanie o starym królu, który miał rozstrzygnąć, który z jego trzech synów będzie jego następcą. Kazał im przejść przez królestwo i zostawiać ślady. Czyje z tych śladów będą najwyraźniejsze ten zostanie zwycięzcą. Dwaj z jego synów zostawiali starannie mocne ślady materialne z kamieni, drzewa, sznurka... Natomiast najmłodszy pomagał ludziom, rozmawiał z nimi, uczestniczył w ich życiu. Okazało się, że ślady materialne zniszczyła ulewa i wiatr, a stary król odnalazł ślady najmłodszego syna, które ów zostawił w sercach ludzkich. Myślę, że ta opowieść pasuje do ojca Brunona. On nie zbudował żadnego kościoła zewnętrznego, ani nie zostawił żadnej trwałej, materialnej pamiątki. A jednak jego praca i dobro jest obecne w sercach wielu ludzi w parafii na Rzgowskiej w Łodzi i w Gdyni i pewnie w innych miejscowościach. Pocieszające jest dla mnie to, że ojciec Bruno nie był człowiekiem silnym psychicznie. Był wrażliwy i w związku z tym łatwiej go było zranić. A jednak mimo przeciwności realizował swoje wewnętrzne powołanie. Chciałbym przejść przez moje życie zostawiając ślady w sercach i umysłach ludzi.

    [017] Podczas tegorocznych ferii zimowych zdarzył mi się niesamowity przypadek. Po okresie kolędowym, gdy codziennie trzeba było odwiedzić około 20-30 mieszkań, spotkać się z różnymi problemami ludzi bardziej lub mniej wierzącymi (czasem pretensjonalnie nastawionych do Boga i Kościoła) - udało się wyjechać na 6 dni urlopu. Chciałem się odświeżyć duchowo. Zaszyć się gdzieś z dala od ludzi, na pustkowiu. Wybrałem małą wioskę na Półwyspie Helskim - Kuźnice. Kiedy siedziałem w rozpędzonym pociągu czułem jak oddalam się od codziennych problemów i obowiązków. Zastanawiałem się czy wszystko wziąłem. Nagle uświadomiłem sobie, że [wstyd się przyznać] zapomniałem się wyspowiadać na ten czas "osobistych rekolekcji". Przesiadkę miałem w Gdyni. Do odjazdu drugiego pociągu zostało około pół godziny. Pobiegłem do najbliższego kościoła i dowiedziałem się, że księża będą dostępni dopiero za godzinę. Nie dałem za wygraną. Pan kościelny początkowo nie chciał mi pomóc, ale w końcu zareagował na moją prośbę, gdy się przedstawiłem i powiedziałem, że mam bardzo ważną sprawę do proboszcza. Udało się, proboszcz ku mojemu zdziwieniu nie denerwował się, że przychodzę nie w porę, a nawet ucieszył się i powiedział, że też chce się u mnie wyspowiadać. Oczywiście się zgodziłem, ale na dobiegnięcie do pociągu miałem tylko 3 minuty. Po drodze jak na złość: czerwone światło, mały tłok...  Kiedy biegłem powiedziałem do Boga: "Panie zrób coś! Wiesz, że to nie moja wina, że się spóźniłem. A może nieroztropnym było odejście od ustalonego planu?". Spojrzałem na zegarek - już minął czas odjazdu pociągu. Spytałem jakiegoś napotkanego pracownika PKP i powiedział, że odjazd pociągu będzie opóźniony: "Ktoś podpalił jeden wagon". Pomyślałem sobie: "Panie czy to twoja sprawka? Zrobiłeś to dla mnie, abym zdążył i aby mi pokazać jak bardzo popierasz moje pojednanie z Tobą?" Przeszedłem obok odczepionego od innych, buchającego płomieniami wagonu, wsiadłem i pojechałem "na pustelnie" z oczyszczoną duszą. Nie wiem czy to rzeczywiście Boże działanie, ale na pewno dla mnie był to znak Opatrzności Bożej". Pan mnie niekiedy zaskakuje swoim działaniem i za to właśnie Go kocham. (5.02.2001)

      [018] Dzieci w przedszkolu, w którym uczę religii schowały mi moje buty. Powiedziały: "Chcieliśmy wujku żebyś jeszcze z nami został". Czyż to nie jest piękne? (22.01.2002)

    [019] 4 lutego 2002 miałem operację na przepuklinę z pewnymi komplikacjami. Był to mój pierwszy zabieg chirurgiczny i pytałem tych, którzy przeżyli coś podobnego jak to jest. Jak się człowiek czuje. Każdy mówił mi coś innego.  Dziś po tej operacji jestem już bogatszy w doświadczenie. Doświadczyłem kolejny raz w moim życiu bólu. Okazuje się, że nie da się go opowiedzieć. Można go tylko doświadczyć. Każdy człowiek inaczej reaguje na ból i w związku z tym czuje się osamotniony. Kto go może zrozumieć? Ten kto coś podobnego przeżył. Czułem wsparcie Jezusa, który też cierpiał i był przy mnie kiedy mnie bolało. Czułem jakby cierpiał razem ze mną. Dzięki Ci za to Panie.

      [020] Gdy byłem na "Oazie" w 1982 (rekolekcjach wakacyjnych dla młodzieży), podpisałem deklarację abstynencką "Krucjaty Wyzwolenia Człowieka". Postanowiłem, że do końca życia nie będę pił alkoholu i palił papierosów. Dlaczego to zrobiłem? Bo w mojej rodzinie bliskiej i dalszej było zbyt dużo tragedii związanych z nadużywaniem alkoholu. Moje słowa i prośby były bezskuteczne. Ta abstynencja jest moim protestem i ofiarą za nich. Poza tym, wiele dzieci i młodzieży ma zmarnowane życie przez ten straszny nałóg. Chcę być z nimi. Kilka razy się również zdarzyło, że podczas uroczystości, na których był alkohol ktoś agresywnie zmuszał do picia osobę uzależnioną, która podejmowała leczenie. Widziałem, że osoba ta nie ma siły sprzeciwić się namowom. Gdy ja zdecydowanie odmawiałem, osobie uzależnionej było łatwiej utrzymać trzeźwość. Chwała Panu!

      [021] Czasem lubię wracać myślami do okresu dzieciństwa. Szczególnie gdy odwiedzam miejsca gdzie się wychowałem. Pamiętam jak pewnego dnia wraz z moją koleżanką Beatą mieszkającą cztery piętra wyżej wpadliśmy na pomysł, aby sprzedawać kwiatki. Za naszym blokiem rosło żyto, a w nim piękne chabry. Nazbieraliśmy kilka bukiecików, obwiązaliśmy kolorowymi wstążkami i stanęliśmy przy bardzo uczęszczanym domu handlowym: "Pionier". Niewiele zarobiliśmy, ale bardzo się cieszyliśmy z każdego grosza. Za pierwsze w życiu zarobione pieniądze kupiliśmy sobie lody. Smakowały bardzo wyjątkowo. Inaczej niż wtedy gdy kupiła mama lub tata. Miałem wtedy siedem lub osiem lat.

      [022] Jednym z trzech ślubów, które składają franciszkanie Bogu jest "ubóstwo". Niekiedy zastanawiam się czy używając rzeczy bardzo dobrych nie łamię tego ślubu. Mam dobry komputer, dwie gitary (akustyczną do szkoły i elektroakustyczną do kościoła), organy-keyboard, nagłośnienie dla "MChWS", rower górski, aparat cyfrowy i trochę książek. To mój "dobytek". Wiem, że używam tych przedmiotów w większości do chwały Bożej lub rozwoju osobistego. A jednak wciąż mnie to niepokoi. Staram się nie przywiązywać do tych rzeczy chociaż denerwuje mnie gdy ktoś posługuje się nimi nieumiejętnie. To co uspokaja mnie w tym względzie, to inny rodzaj ubóstwa. Ludzie powiadają, że "czas to pieniądz". Wydaje mi się, że dzieląc się moim CZASEM z innymi, jestem człowiekiem "ubogim" w znaczeniu założyciela naszego zakonu: św. Franciszka z Asyżu. Zdarza się, że mój harmonogram pracy jest bardzo napięty. Jestem zmęczony mnóstwem zajęć i spotkań, aż tu nagle przychodzi jeszcze ktoś i prosi o rozmowę w pilnej sprawie. Chciałbym się nie zgodzić i powiedzieć, że cały dzisiejszy dzień nie miałem chwili wytchnienia, ale gdzieś znajduję jeszcze siłę, aby dać komuś mój czas (za darmo). Może Pan przyjmie takie ubóstwo, a św. Franciszek się nie obrazi?

      [023] Dziewięć lat temu w 1993 roku mój tata miał operację serca. Właśnie jechałem do niego do szpitala, aby go odwiedzić i przed kościołem św. Teresy w Łodzi podszedł do mnie pijany mężczyzna. Różnie się kończą rozmowy z ludźmi nietrzeźwymi, którzy na strój duchowny rozmaicie reagują. Niekiedy są bardzo wylewni i skłonni nawet całować po rękach, a niekiedy przeklinają lub mogą uderzyć. Mając różne doświadczenia z takich spotkań chciałem szybko urwać rozmowę. Człowiek ten nie dał za wygraną. Wyjął z kieszeni sznurek i powiedział, że właśnie szedł się powiesić. Mówił, że nie może sobie dać rady ze swoim nałogiem i jest wściekły na siebie, że rani nawet swoich najbliższych. Ostatnio sprzedał złoty łańcuszek z medalikiem, który kiedyś ofiarował swojej córce w dniu I Komunii Św. Płakał. Weszliśmy do kruchty kościoła i rozmawialiśmy. Prosiłem go, żeby się nie poddawał. Oddał mi sznurek, a ja obiecałem modlitwę. Było już za późno, aby odwiedzić mojego własnego tatę w szpitalu, ale pomyślałem, że może udało się pomóc jakiemuś innemu tacie. Wiem, że to Bóg mnie postawił na drodze tego człowieka, aby dać mu choć trochę nadziei. Chwała Panu! /2002/

    [024] Gdy miałem kilkanaście lat i spędzałem moje wakacje na wsi skąd pochodził mój dziadek, brakowało mi często bliskości kościoła. W domu w Łodzi mogłem nawet codziennie uczestniczyć we Mszy Św. To było moje środowisko modlitwy w gronie przyjaciół: siostry zakrystianki, księży i ministrantów, z którymi często po nabożeństwach graliśmy w "Ping-ponga". Na wsi nie było tego. Msza Św. była w tygodniu tylko jedna i to o godzinie, o której księdzu pasowało lub wcale jej nie było. Wówczas zrobiłem sobie kapliczkę, którą umieściłem w środku małego lasku na drzewie. Przychodziłem tam i modliłem się. Czasem śpiewałem, a czasem po prostu odpoczywałem. Później okazało się, że do tej kapliczki przychodzą ludzie z wioski i po pracy przy żniwach modlą się. Zrobili tam ławeczkę i przynosili kwiaty. Mówili: "te kaplickę zrobił ten co poszedł za ksindza". Czasem musiałem wymieniać obrazki lub figurki bo się niszczyły, ale miejsce modlitwy pozostawało niezmiennie to samo. Teraz gdy wyjeżdżam na wieś odmawiam w tym miejscu czasem Nieszpory i również odpoczywam. Chyba rozumiem św. Franciszka, któremu przyroda i jej piękno przybliżały Boga.

    [025] Gdy kwiaty nie są podlewane to więdną. Tylko krótki czas utrzymują się przy życiu, a później umierają. Tak samo jest ze mną, gdy zaniedbuję modlitwę. Na dłuższą metę jest niemożliwe zachować miłość Bożą w sercu, podczas gdy modlitwa kuleje. Dziękuję Bogu za muzykę i śpiew. Gdy gram i śpiewam o Bogu, a nikt z ludzi mnie nie słyszy, czuję, że wewnętrznie się oczyszczam. Czuję, że moje serce jest pełne kwiatów, które Pan podlewa i oświeca. Gdy zaniedbuję mój kontakt z Bogiem, a mówię o Nim innym, to czuję się jak ususzony kwiat, który kiedyś był żywy, a teraz jest tylko relikwią. Nie lubię sztucznych i suszonych kwiatów i dlatego modlę się, aby nie zwiędnąć.

    [026] Mój przełożony poprosił mnie kiedyś o zajęcie się pewną rodziną Świadków Jehowy, którzy pragną wrócić do Kościoła Katolickiego. Zastanawiałem się dlaczego zdecydowali się wrócić do Kościoła i w nim ochrzcić swoje dzieci. Była to sześcioosobowa rodzina. Najstarsze dziecko było jeszcze ochrzczone zanim przeszli do Świadków Jehowy. Miałem z nimi spotkania przez około pół roku, dwa razy w tygodniu. Na początku byli bardzo spięci, a dzieci trochę wystraszone. Moje spotkania z nimi nie przypominały dyskusji ani wykładu. Starałem się dawać im świadectwo swojej wiary. Niekiedy opowiadali jak na omawiane kwestie zapatrują się Świadkowie Jehowy. Powoli zawiązywała się między nami więź przyjaźni. Polubiliśmy się nawzajem. Zawsze przynosiłem na nasze spotkania gitarę i dużo śpiewaliśmy co niesamowicie nas ożywiało. Przed niedzielnym spotkaniem uczestniczyli zawsze we Mszy Św. dla dzieci, na której grałem na gitarze i mówiłem kazanie. Najmłodsze ich dziecko, mały Michałek śpiewał najgłośniej z wszystkich dzieci w kościele i rozbawiał wszystkich uczestników liturgii. Robił to niesamowicie naturalnie, a jego twarz wyglądała na bardzo szczęśliwą. Dowiedziałem się w końcu dlaczego postanowili wrócić do Kościoła. Powodem była ich refleksja nad swoją rodziną: żadnych kontaktów z rodzicami, odizolowanie od dawnych przyjaciół, dzieci nie miały żadnych świąt, urodzin, imienin, nie wolno im było śpiewać kolęd, łamać się opłatkiem, dostawać prezentów, nie mogli śpiewać Hymnu Państwowego, oddawać honorów Godłu Państwowemu, dzieci nie mogły uczęszczać na religię w szkole jak ich rówieśnicy, a gdyby któreś z dzieci zachorowało nie mogliby pozwolić na transfuzję krwi. Sporo czasu w tygodniu musieli spędzać chodząc po domach w celu nawracania innych zanim poświęcać dla swoich dzieci. Powoli zaczęło im brakować czasu dla siebie nawzajem i przestawali się rozumieć. Po uroczystości Chrztu, I Komunii Św. oraz wyznania wiary w naukę Kościoła Katolickiego odbyło się w ich domu przyjęcie. Kiedy podeszła do mnie babcia dzieciaków, a mama jednego a nich, powiedziała do mnie: "Dziś zbawienie zagościło w tym domu. Odzyskałam dzieci i poznałam moje wnuki. Dziękuję ojcze Piotrze!" Odpowiedziałem z radością w sercu: "Chwała Panu!"./1995-96/

    [027] Jechałem pociągiem do Jarosławia w odwiedziny do moich przyjaciół. Były wakacje. Jechałem po cywilnemu. Do przedziału weszło dwóch żołnierzy. Nie miałem ochoty na rozmowę. Była noc. Jeden z nich zaczął wypytywać delikatnie dokąd jadę, czy studiuję itd. Nie miałem powodu by coś ukrywać więc przedstawiłem się, że jestem kapłanem w zakonie franciszkańskim. Drugi poprosił mnie na korytarz pociągu. Kiedy wyszliśmy zaczął płakać jak dziecko. Powiedział, że zgłosił się na ochotnika na wojnę do Jugosławii. Dobrze płacili. Nie przypuszczał, że będzie w taki sposób zabijał ludzi. Widział ich twarze w powiększeniu w celowniku. Kiedy naciskał na spust karabinu wiedział, że nie mieli szans na przeżycie. Pojechał tam dla pieniędzy dla żony i dzieci. Dziś wciąż widzi twarze tych ludzi i wie, że to był jego życiowy błąd i nigdy już nie będzie normalnym człowiekiem. Zaczął więcej pić, aby zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia. Nie może spać po nocach. Ma koszmarne sny. Powiedział: "Kiedy wchodziłem do tego pociągu nie wiem skąd mi to przyszło, ale powiedziałem do Boga, żeby coś w moim życiu zmienił. Prosiłem, aby dał mi jakiś znak. Nie wiedziałem, że Bóg tak szybko działa. Obecność księdza ze mną w jednym przedziale jest dla mnie znakiem". Przegadaliśmy całą noc. Dałem mu wizytówkę. Miał zadzwonić lub przyjść na rozmowę. Do dziś nie przyszedł. Dziękuję jednak Bogu, że ja grzeszny człowiek mogłem być choć przez chwilę "ZNAKIEM" Bożego działania. /sierpień 1999/ 

    [028] Nie mogę, po prostu nie mogę grać na rozstrojonej gitarze. Jest sześć strun i każda od każdej jest zależna. Wystarczy, że jedna naciągnięta jest za nisko lub za wysoko i brzmienie całej gitary jest do niczego. Nie wystarczy, że pięć pozostałych współbrzmi.  Muszą być wszystkie razem zestrojone. Podobnie jest w każdej wspólnocie. Podobnie jest w Kościele. Każda fałszywa nuta zniekształca całe piękno. Każdy grzech zakłóca świętość Kościoła. Aby stanowić z innymi harmonię, muszę dobrze słuchać co mówią.  Muszę się wsłuchiwać w głos Boży w Kościele. Widziałem grzech i zgorszenie, ale jeszcze więcej świętości. Czasem jednak to zło bardziej widać. Panie, dostrój nas wszystkich, abyśmy stanowili jedno. Pomóż Panie, abym nie był zakałą Kościoła. Aby nikt się nie czerwienił z mojego powodu. Niekiedy granica między dobrem, a złem jest bardzo wąska. Chciałbym bardzo być święty, ale wiem jakie to trudne. Wiem również, że jest to możliwe, ale tylko dzięki mojemu Panu. Nie ufam sobie. Ufam tylko Bogu! 

    [029] Znam pewną starszą kobietę, którą spowiadam już od kilku lat. Oprócz spowiedzi często opowiada o swoim życiu. Bardzo często powtarza te same historie. Ja oczywiście udaję, że słyszę je pierwszy raz chyba, że spyta: "Czy już ojcu o tym opowiadałam?". Niekiedy gdy zapomni co dalej mówić korci mnie, żeby jej podpowiedzieć co dalej. Na szczęście jeszcze się nie zdradziłem. Napisałem o niej piosenkę i chciałem, żeby śpiewały ją dzieci z mojego: "Małego Chóru Wielkich Serc". Na płycie CD pt.: "Kocham" dzieci zaśpiewały tę piosenkę. Jej tytuł brzmi: "Staruszka". Oto tekst tej piosenki:

1. Zmęczony życiem wzrok
Pomarszczona twarz
Przeżyła wiele lat
Los jej "szkołę dał".
Odeszli wszyscy stąd
Co kochali ją
Została sama bo
Kłopot tylko z nią.
Ref.: Daj jej swój czas,
wysłuchaj skarg
Na życie i na chore serce.
Choć odszedł świat
Zatrzymaj czas.
Ktoś potrzebuje cię.
2. Dziewczynką była też
Każdy kochał ją.
Biegała bawiąc się
Marzeń miała "sto".
Dziś trudno nawet wstać
Słyszeć trudniej już
A jednak w sercu jej
Dusza dziecka jest.

     [030] Dziękuję Bogu za pewne przykre doświadczenia z dzieciństwa, które dziś okazały się przydatne i pomagają mi w mojej pracy w szkole. Często wśród moich rówieśników byłem odrzucany i niejednokrotnie czułem się upokarzany. Raniło mnie gdy mówili na mnie "okularnik" lub mówili do mnie po nazwisku, które brzmiało jak przezwisko: "kleszczu". Kiedy zostałem ministrantem doszło jeszcze jedno: "księdzu". Nie grałem zbyt dobrze w piłkę nożną i w czasie meczu też słyszałem różne epitety pod swoim adresem. Zdarzało się czasem, że zostałem przez kogoś uderzony. Coś się we mnie wówczas zablokowało. Zacząłem gorzej się uczyć i w związku z tym również nauczyciele traktowali mnie gorzej. Zacinałem się podczas czytania publicznego i oblewał mnie zimny pot podczas publicznych wystąpień. Jedynie wśród kolegów ministrantów i bardzo fajnych księży w kościele czułem się sobą. Byłem jak za szklaną ścianą. Wszystko wydawało mi się takie bliskie, ale nie dla mnie. Miałem mnóstwo kompleksów. Uciekałem w samotność, nie lubiłem towarzystwa. Wolałem być sam i słuchać muzyki. Aż pewnego dnia coś się odblokowało. Mogłem być sobą i nie musiałem ukrywać swojego prawdziwego oblicza. Pomogło mi w tym środowisko młodzieży ruchu Światło - Życie. Doświadczyłem wówczas bliskości Boga. Pismo Św. było moim nieodzownym towarzyszem. Przyjąłem świadomie Jezusa jako mojego osobistego Pana i Zbawiciela oraz doświadczyłem mocy Ducha Świętego w grupie modlitewnej. Od razu problemy nie znikły bo cały bagaż zaległości i odruchów był obecny, ale moje podejście do nich było zupełnie inne. W tym czasie nauczyłem się grać na gitarze, zacząłem komponować, pisać teksty i układać muzykę. Nie bałem się już publicznie występować. Wręcz przeciwnie czułem, że mam innym coś do powiedzenia słowem lub piosenką. To była prawdziwa rewolucja w moim życiu. Znalazłem swoją metodę nauki w szkole i na ustnych egzaminach maturalnych zaskoczyłem wszystkich. Dziś gdy pracuję w szkole i w przedszkolu widzę w niektórych dzieciach siebie. Energicznie reaguję gdy kogoś wyśmiewają i upokarzają. Staję w obronie słabszych. Nie mówię do nikogo po nazwisku. Nie używam przykrych przezwisk. Jak potrzeba przytulę, okażę zainteresowanie. Pamiętam jak wiele znaczyły dla mnie wówczas takie proste gesty. Po prostu rozumiem co może czuć taki mały człowiek przytłoczony brutalnym światem. Gdy komuś trudniej nauczyć się czegoś, a widzę, że nie jest to spowodowane lenistwem to chętnie podwyższam ocenę lub podkreślam choćby najmniejsze dobre cechy. Staram się docenić wysiłek z jakim ktoś podchodzi do przedmiotu. Być może gdybym nie miał takich doświadczeń, nie rozumiałbym tych, którym nie jest łatwo. Obecnie na nowo przeżywam moje dzieciństwo bawiąc się lub grając z dzieciakami w atmosferze przyjaźni i akceptacji wszystkich uczestników zabawy. Dziękuję Bogu za uzdrowienie z moich kompleksów. Chwała Panu! /15.08.2002/

    [031] Codziennie lub co jakiś czas wysyłam z Internetu kilkudziesięciu osobom krótkie fragmenty z Pisma Św. w tzw. SMS-ach, czyli tekst wysłany na telefon komórkowy. Oczywiście te osoby o to wcześniej poprosiły. Pomyślałem, że może czasem komuś trudno jest pamiętać o codziennym rozważaniu Biblii, a taki mały fragment będzie przypomnieniem i głosem Boga, który na różne sposoby przemawia do ludzi. Zawsze cieszę się gdy ktoś mówi, że przysłane "Słowo Boże" dokładnie odpowiedziało na potrzebę obecnego czasu i konkretnej sytuacji życiowej. /15.08.2002/ 

    [032] Bardzo lubię zachody słońca. Ogarnia mnie wówczas uczucie tęsknoty, ale nie przygnębienia. Gdy jestem sam i upewnię się, że nikt na mnie nie patrzy to moim naturalnym odruchem jest podnieść ręce do góry i uwielbiać Boga. Lubię wówczas coś zaśpiewać. Myślę, że tak właśnie robił św. Franciszek z Asyżu. Bóg jest moim światłem i słońcem, które nigdy nie zachodzi. /17.08.2002/

    [033] Fajną i sprawdzoną rzeczą jest mieć w różnych kieszeniach mały dziesiątek różańca. Kiedy idę gdzieś i wkładam rękę do kieszeni, znajduję właśnie taki dziesiątek i modlę się. Nikt z otaczających mnie ludzi nawet o tym nie wie. Czasem jest to rzeczywiście modlitwa różańcowa, a czasem koronka do Miłosierdzia Bożego. Kupuję najczęściej takich dziesiątków więcej: 50 albo 100 i dzielę się z innymi. "Idą jak woda." Zawsze można wykorzystać chwilę gdy oprócz chodzenia nic się nie robi. Nauczyłem się już koncentrować na rozważanej tajemnicy mimo zgiełku, który mnie otacza. Nawet gdy po drodze kogoś spotykam i uśmiechnę się lub ukłonię to nie tracę kontaktu z Bogiem. Polecam to zawsze innym, a szczególnie tym, którzy mówią, że nie mają czasu na modlitwę. 

    [034] Było to w Bostonie. Podczas przesiadki na "Zieloną Linię" na Park Street w podziemiach metra podszedł do mnie człowiek o orientalnej twarzy, mówiący po angielsku z twardym akcentem i zapytał: "Czy chcesz znaleźć szczęście?" Odpowiedziałem: "Ja już znalazłem szczęście". Uśmiechnął się pewny swojego i kontynuował dalej: "Mam dla ciebie książkę o PRAWDZIWYM szczęściu. Weź ją i zapłać ile chcesz". Odpowiedziałem: "Ja mam książkę, w której mój Bóg mówi bardzo wiele o PRAWDZIWYM szczęściu, które nie przemija i ofiaruje mi to szczęście za darmo. Ta książka to Biblia. Czytałeś ją?" Odpowiedział: "Nie". Dodałem: "To zajrzyj do niej koniecznie, a przekonasz się." Skończyliśmy rozmowę bo nadjechała moja kolejka. /Boston 1997/

    [035] Właśnie wróciłem z wakacji na wsi. Dużo jeździłem na rowerze. Czasem nie miałem już sił. Podczas samotnej jazdy wiele rozmyślałem. Właściwie całe moje życie podobne jest do takiej jazdy na rowerze. Czasem droga była gładka i z górki, a czasem piaszczysta i niestety pod górkę. Czasem uśmiechali się do mnie ludzie, a czasem pogonił jakiś złośliwy pies. Niekiedy droga urozmaicona była pięknymi widokami i można było upajać się otaczającym światem. Niekiedy z duszą na ramieniu drżałem słysząc nadjeżdżający z tyłu wielki samochód, gotowy mnie zmiażdżyć. Nie mówiąc już o spalinach, które po sobie zostawiał. Czasem czułem energię w nogach i stać mnie było na szybką jazdę, a czasem z ogromnym wysiłkiem i bólem w mięśniach zdobywałem w żółwim tempie kolejne metry. To są symbole, które obrazują różne sytuacje z mojego życia. Najważniejszy jednak w moich wędrówkach na rowerze i w życiu jest CEL. Widziałem go na mapie, w znakach drogowych, w dobrej informacji, w moich myślach i pragnieniach. Najgorsze, gdy w pewnym momencie dostrzegasz, że pojechałeś inną drogą i na próżno traciłeś siły. Jest jeszcze szansa, aby zawrócić i wejść na właściwą drogę. Oby tylko zdążyć przed zachodem słońca. Jeszcze gorzej, gdy straciłeś cel swojej wędrówki lub cel swego życia i błąkasz się wracając w kółko w to samo miejsce. Moim celem jest ZBAWIENIE. Ilekroć o nim zapominam drepczę w miejscu. Panie, daj mi siłę by zdążać zawsze do celu mimo trudności i chwilowego zniechęcenia. /01.09.2002/

    [036] To niesamowite uczucie, gdy staję przed tłumem publiczności na koncercie Małego Chóru Wielkich Serc i czuję, że mam z nimi wszystkimi kontakt. Reagują na mój żart głośnym śmiechem lub brawami. Gdy mówię coś wzruszającego zapada głęboka cisza i skupienie. Czasem widzę ich twarze, a czasem tylko małe głowy. Najwięcej miałem przed sobą 5 000 ludzi na naszym koncercie przed łódzką katedrą (w czerwcu 2001). Scena była bardzo wysoko, a nagłośnienie było naprawdę porządne. Zdaję sobie sprawę z zakłopotania dzieci z zespołu, gdy obcy ludzie na nich patrzą, a ich zadaniem jest śpiewać i uśmiechać się. Czasem widać, że są zestresowane i zakłopotane, a czasem w sposób zupełnie naturalny są zrelaksowane i zadowolone. Moim zadaniem jest stworzyć atmosferę radości i dobrej zabawy. Pomóc im opanować emocje i lęk. Zjednoczyć ich wszystkich by tworzyli jeden zespół. Odpowiednio pokazać ich publiczności, aby zobaczyli ich walory i pokochali ich. Uważam, że to bardzo ważna funkcja jednoczenia ludzi i skupiania ich uwagi. Wiem, że ja nie mogę sobie pozwolić na okazanie zdenerwowania lub panikę w sytuacjach nieoczekiwanych. Choć dzieci są w tym momencie artystami to ja jestem punktem, na który mają patrzeć, a ruchy mojej ręki mają być dla nich sygnałami prowadzącymi do harmonii i współbrzmienia. Chciałbym by moje życie było jednoczeniem ludzi ze sobą i ukazywaniem ich nieocenionej wartości. Są przecież dziećmi jednego Ojca w niebie. /25.12.2002/

    [037] Miałem dziś bardzo dużo pracy. Pojechałem sobie wieczorem samotnie rowerem na pogranicze miasta. Było już trochę późno. Cisza i spokój. Po upalnym dniu od mijanych małych zagajników wiało odświeżającym chłodem. Jest czerwiec, a więc dni są teraz bardzo długie. Robiłem po drodze zdjęcia. Od jakiegoś czasu fotografia to moja pasja. Czasem chciałbym zatrzymać jakiś moment w klatce mojego aparatu. Jakiś ludzi, których lubię, ich nastroje, śmieszne lub poważne miny, jakieś ważne wydarzenia, piękne widoki, kwiaty, owady, ptaki... Czasem chciałbym zatrzymać również piękną pogodę na te dni gdy jej brak. Wiem, że to niemożliwe, ale to miło powspominać później przeglądając fotografie. Posługuję się aparatem cyfrowym więc bezpośrednio po zrobieniu zdjęcia można je obejrzeć na monitorze aparatu. Szczególnie dzieci lubią stroić śmieszne miny lub wymyślać nietypowe pozy, a później je oglądać. Jakieś wytknięte jęzory, wybałuszone oczy, potargane fryzury, napięte bicepsy... Mają później mnóstwo śmiechu oglądając swoje karykatury. Wiem, że nie wszystkim to się podoba i nie wszyscy mają poczucie humoru. Czas szybko mija. Za kilka lat nasze twarze się zmienią. Nie zawsze będzie nam do śmiechu. Nie zawsze będzie nas stać na humor. Nie zawsze nasze twarze będą takie piękne. Nie zawsze będziemy mieli wokół siebie ludzi, którzy nas kochają. Chcę ich teraz nazbierać i mieć ich w swoim foto-albumie. Może wspomnienie ich kiedyś tam będzie dla mnie źródłem radości? Może będzie inspiracją, aby się za nich pomodlić? Wiem, że nie wszyscy lubią być fotografowani. Staram się szanować ich wolność i nigdy nie fotografować na siłę. Szkoda, że nie mogę sfotografować Jezusa. Nie było wtedy fotografii. Jednak jest taki aparat fotograficzny w środku w człowieku, który rejestruje wszystko bardzo dokładnie. Niekiedy sytuacje, które chcielibyśmy zapomnieć tkwią w nas do końca życia. A zdarza się, że ludzi których chcemy pamiętać zacierają się w naszej pamięci. Panie! Chcę Cię mieć zawsze w moim sercu. Twój wizerunek zachować w sobie na zawsze i ukazywać go innym. /12.06.2003/

    [038] Właśnie przed chwilą wróciłem z wieczornego spaceru po plaży w Darłówku. Jestem tu na wakacjach. Bardzo jest tu pięknie. Morze dziś było bardzo wzburzone. Patrząc na nie pomyślałem sobie, że od wielu, wielu wieków wygląda ono tak samo. Czasem spokojne, niekiedy szalejące, ale zawsze to samo. Dokładnie tak samo wyglądało 100 lat temu i 1000 lat temu i wcześniej pewnie też. I duże prawdopodobieństwo, że jeśli Bóg pozwoli, to za 100 i 1000 lat, (gdy mnie już tu nie będzie) ludzie będą obserwować takie same widoki jak ja dzisiaj. Morze jest dziełem Boga i dzięki temu trwa i trwa. A nasze ludzkie dzieła? Są jak te zamki z piasku, które szybko się rozpadają, albo po których szybko nie ma już śladu. Dzieła architektoniczne piękne i wspaniałe, ale niestety kruche. /Darłówko 04.07.2003/

    [039] Pamiętam jak kiedyś, gdy byłem jeszcze w seminarium, marzyłem o lornetce. Pożyczałem sobie czasem od jednego ze współbraci i patrzyłem z okna swojego pokoju na daleko położone miasto, na bliższą dzielnicę w sąsiedztwie klasztoru, na ludzi, na samochody, na przyrodę... Nie wiem czy to jest do końca normalne, ale najbardziej jednak lubiłem obserwować ludzi. Próbowałem czytać z ich gestów i mimiki twarzy jakie są ich nastroje i co przeżywają. To dziwne, ale przyzwyczajałem się do niektórych z tych ludzi. Czasem się o nich martwiłem, czasem śmiałem się z nich i czasem również modliłem się za nich. Dotychczas nie przypuszczałem, że można tak dużo dowiedzieć się o ludziach z obserwacji ich. Później, gdy dostałem pieniądze na wakacje poszedłem na Rynek "Górniak" (w Łodzi) i oglądałem różne lornetki. Nie bardzo się na nich znałem. Starałem się zwracać uwagę na to by szkiełka nie były porysowane. Pewien starszy człowiek zachęcał mnie, aby kupić od niego "wspaniałą" lornetkę. Mówił, że jest bardzo dobra i sprawna. Skala powiększenia imponowała mi jak również niezbyt wygórowana cena. Kupiłem ją. Niestety pomyliłem się. Okazało się, że nie potrafię jeszcze czytać z ludzkiej twarzy. Zaufałem temu człowiekowi, a on mnie oszukał. Była ona poważnie uszkodzona. Wprawdzie pokrętło ustawiania ostrości kręciło się, ale w kółko i nic nie dało się ustawić. Żałowałem, że dokładnie tego nie sprawdziłem, ale było już po fakcie. Później chciałem oddać mu tę lornetkę, ale jego już nigdy tam nie było. Zrozumiałem, że muszę się jeszcze dużo wpatrywać w ludzkie twarze, aby z nich prawidłowo czytać. /Był to rok 1991/

    [040] Jednemu z moich współbraci w seminarium zmarł tato. Wiedziałem, że jest mu teraz bardzo ciężko. Poszedłem więc do niego do pokoju, aby go pocieszyć. Spytałem: - "Wiesiu! Jak żyjesz?" - "A...tak jak widać" odparł. Znów spytałem: "Może posiedzimy razem, wypijemy herbatę lub pójdziemy na spacer?"  Odpowiedział: - "Nie Piotrze. Wybacz, ale chciałbym być sam". - "Dobrze, ale pamiętaj, że się za ciebie bardzo modlę i za twojego Świętej Pamięci tatusia". - "Dzięki!". Wiesław zamknął się w swoim pokoju i w milczeniu malował. Bardzo lubił to robić. Różnie mu to wcześniej wychodziło, ale tym razem jego obraz był niesamowity. Przedstawiał umierającego Jezusa na krzyżu. Twarz Jezusa była pełna cierpienia i ogromnego bólu. Wiedziałem, że w tym obrazie Wiesiek przelał na płótno całe swoje wewnętrzne cierpienie spowodowane stratą najbliższej osoby. Obraz był naprawdę piękny. Później inni prosili go, aby namalował dla nich taki sam obraz, ale mimo wysiłków żaden z nich nie był już taki prawdziwy. /Mowa jest o ojcu Wiesławie Maju, który w 2002 roku zginął tragicznie w wypadku autokarowym w czasie pielgrzymki do Medżugorie./

     [041] Miałem o tym nie pisać, ale jednak przyznam się "bez bicia" do mojego pierwszego w życiu wybryku. Kiedy wyrosły mi pierwsze zęby, a było ich aż cztery, ugryzłem mojego tatę w nochala. Przyjechał z wojska do żony i synka, i chciał się do mnie przytulić, a ja go tak potraktowałem. Wracał do jednostki z opatrunkiem na nosie i wszyscy pytali co mu się stało. Wtedy dumnie opowiadał o swoim dzielnym synku Piotrusiu.

    [042] Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz udzielałem Sakramentu Chrztu Św. Byłem wtedy diakonem na praktyce duszpasterskiej i pomagałem celebransowi. Dziecko było już na tyle duże, że liczyło żarówki na kościelnym żyrandolu. Podszedłem do dziecka i zgodnie z Liturgią miałem zrobić na czole kciukiem Znak Krzyża. Kiedy chciałem to zrobić usłyszałem od niego: "Weź tą łapę". Byłem w szoku. Sparaliżowało mnie to na moment. Mama dziecka chcąc mi pomóc powiedziała do niego: "Kochanie, ksiądz ci zrobi teraz na czole taki "śmieszny" krzyżyk". Zwróciłem jej uwagę, że ten krzyżyk nie będzie "śmieszny". Wtedy szybko wyjaśniłem mu, że jeśli chce być ochrzczony to musi pozwolić mi na spełnianie pewnych czynności. Później już ze mną współpracował, ale zawsze wcześniej dyskretnie mówiłem mu co będę robił, a on się zgadzał. /1992 lub 1993/

    [043] W minionym roku szkolnym 2002/2003 miałem jedną bardzo trudną klasę: III b. Inni nauczyciele mówili to samo. Byli wobec siebie bardzo agresywni, hałaśliwi i często wprowadzali ma religii złą atmosferę. Na dodatek była to klasa dość liczna: 33 osoby. Mimo, że uczyłem ich już drugi rok to wciąż nie wiedziałem jak z nimi postępować. Szukałem różnych metod, które skutkowały na krótko. Zachęty, groźby, nagrody, zajęcia aktywizujące, ciekawe opowiadania, śpiew, konkursy... Niektórzy byli w tej klasie bardzo grzeczni, ale było kilka osób, które rozbijały całą grupę. Indywidualnie byłem w stanie dojść do porozumienia z każdą osobą z tej klasy, ale razem byli naprawdę zbyt hałaśliwi, popisywali się przed sobą, bywali wulgarni i bezczelni. Mimo wszystko lubiłem ich, ale po lekcji z nimi miałem szczerze dosyć. Powiedziałem kiedyś do nich: "Wiecie co? Miałem dziś w nocy wspaniały sen. Śniło mi się, że wszedłem do klasy III b i była absolutna cisza. Nie musiałem rozdzielać bijących się chłopaków, nie musiałem przypominać, że nie bazgrzemy po tablicy, nie plujemy, nie posługujemy się przekleństwami, nie chodzimy po ławkach.... Śniło mi się, że wszedłem do klasy, a wszyscy mieli złożone ręce i byli przygotowani do lekcji." Dalej dodałem: "Ale to niestety był tylko sen i chyba nigdy się nie spełni. Szkoda." Na następnej lekcji zdarzył się cud. Wchodząc na I piętro już wzdychałem: "TRZECIA B - O Panie, daj mi cierpliwość." Kiedy wszedłem do klasy wszyscy stali przy swoich ławkach ze złożonymi rękoma. Stojąc w drzwiach spytałem: "Przepraszam! Czy to jest III b?" Odpowiedzieli z uśmiechem: "Tak". Wyszedłem na zewnątrz okazując niedowierzanie i sprawdziłem czy to jest sala nr 15. Wróciłem do klasy i poprowadziłem modlitwę. Kiedy omawiałem temat w sali panowała absolutna cisza. Ręce każdego dziecka leżały na ławce i wszyscy z uśmiechem patrzyli na mnie. Powiedziałem głośno: "Panie Jezu! Czyżby mój sen się spełnił? Nie, na pewno do końca lekcji nie wytrzymają. Pewnie zaraz ktoś zrobi głupi numer." Ale sławetna klasa III b do dzwonka na przerwę była niesamowicie grzeczna. A kiedy rozległ się już dzwonek krzyknąłem: "Dzięki Ci Panie! Spełniłeś najpiękniejszy sen mojego życia! Alleluja!" Dzieciaki tylko się uśmiechały i widziałem, że im się to podoba. Na następnej lekcji też próbowali być grzeczne, ale niestety im nie wyszło. Ale to nic. Tą jedną lekcją udowodnili mi i sobie, że nikogo nie można przekreślać. Każdego człowieka i każdą grupę stać na dobro.

   [044] Na koncert Małego Chóru Wielkich Serc w Darłówku przed kościołem przyszli Świadkowie Jehowy. Później pytali pana kościelnego: "Kiedy jeszcze będą śpiewały te dzieci?" Na następnym koncercie ich synek brał udział w konkursie, który prowadziłem i wraz z innymi dziećmi wygrał nagrodę. Znam wojownicze i bardzo krytyczne nastawienie Świadków Jehowy do Katolików i cieszę się, że nasze słowa i piosenki trafiły również do nich. Chwała Panu! /TOURNEE "Małego Chóru Wielkich Serc" na Pomorzu - sierpień 2003/

  [045] Niekiedy zastanawia mnie bardzo różne nastawienie ludzi do tych samych spraw. Kiedy organizowałem trasę koncertową Małego Chóru Wielkich Serc po Pomorzu, zadzwoniłem do jednego z proboszczów z pytaniem czy 15 sierpnia możemy dać koncert u księdza w parafii, on odpowiedział: "Nie, BO MAMY ODPUST". Kilka minut później zadzwoniłem do innej parafii, a proboszcz odpowiedział: "Fajnie, BO MAMY ODPUST. Zapraszam serdecznie. Spadliście mi z nieba" /2003/

  [046] Lubię chodzić po górach i podziwiać wspaniałe widoki. Kiedyś gdy wchodziłem na Świnicę, przez pomyłkę zboczyłem ze szlaku. Zamiast skręcić w lewo i przejść przez szczelinę między skałami poszedłem prosto i być może spadłbym w przepaść, ale jakiś człowiek zawołał na mnie i wskazał właściwą drogę. Wiem, że w życiu jest podobnie: muszę trzymać się wyznaczonego przez Boga szlaku i słuchać tego co do mnie mówią ludzie. Może Bóg ich posyła, aby mnie ratować i sprowadzić na właściwą drogę?

  [047]  Rodzice jednego z moich uczniów z klasy przygotowującej się do I Komunii Św. opowiedzieli mi pewną historię. Wraz ze swoim synem Robertem pojechali do sklepu by kupić mu buty na wspomnianą uroczystość i sprzedawca zaczepił go z pewnym siebie uśmieszkiem: "Najważniejsze z tej całej Komunii są prezenty, prawda?" "Wcale nie" - odparł Robert. "A co takiego?" Robert odpowiedział: "To, że przyjmuję Boga do serca". Sprzedawca nic się nie odezwał i widać było, że jest mu jakoś głupio. Rodzice cieszyli się, że ich dziecko mądrze odpowiedziało i zawstydziło dorosłego człowieka. Ja również cieszę się, że moje słowa które kieruję do dzieciaków na lekcji religii wydają jakieś owoce.

  [048]  W formacji Ruchu Światło-Życie jest moment świadomego przyjęcia Jezusa jako swojego osobistego Pana i Zbawiciela. Ja również w swoich naukach do młodzieży podczas rekolekcji oazowych poświęcałem wiele miejsca sprawie wyzwolenia się od zabobonów, przesądów, wróżb, horoskopów i innych bożków, które nas mogą zniewolić. Tomek S. z mojej wspólnoty opowiadał, że przed wejściem na egzamin ustny na maturze, kolega wyjął z kieszeni mały posążek Buddy i powiedział z przejęciem: "Nie bój się tylko posmyraj Buddę po brzuszku". "Co?" - spytał ze zdziwieniem Tomek. "Dobrze ci radzę: posmyraj  Buddę  po brzuszku" - nalegał kolega. Tomek mimo zdenerwowania uśmiechnął się i odparł: "Nie, dzięki stary! To nie mój bóg". Bardzo mnie cieszą takie świadectwa ludzi, w których formacji jakoś uczestniczyłem. Warto mówić, zachęcać, uwrażliwiać. Przyjdzie czas, że ziarno Słowa Bożego wyda owoc. Chwała Panu!

  [049]  Mam nową "ksywę". Dominika S. z Małego Chóru Wielkich Serc nazwała mnie ostatnio: "CZARNA PODUSIA". Podoba mi się. Rzeczywiście prawie całe nasze TOURNEE/KOLONIE wisiała na moim ręku i nie oddała nikomu. /Darłówko 2003/

  [050]  W latach 1982-1986  uczyłem się w Niższym Seminarium czyli szkole średniej z internatem na terenie największego klasztoru w Polsce tzn. w Niepokalanowie. To była moja decyzja, aby podjąć tam naukę wbrew sugestiom i namowom ze strony rodziców. Było mi czasem bardzo ciężko. Tęskniłem do domu, do rodziny, do swobody..., a jednocześnie nie chciałem się poddawać zniechęceniu. Często zdarzało się, że gdy nikogo nie było już wieczorem w szkole, szedłem na korytarz na I piętrze i w mroku przytulałem się do stojącej tam wielkiej drewnianej figury Maryi. Brakowało mi mamy. Prosiłem Ją żeby się mną opiekowała, tak jak kiedyś Jezusem. Aby nie dała mi zrobić krzywdy. Zdarzało się, że popłynęły mi łzy. Gdy trwałem tak w milczeniu w ciemnościach obejmując figurkę było mi lżej. Dziękuję Matce Jezusa, że mnie wtedy nie opuszczała w tych trudnych chwilach i wspierała mnie swoją matczyną opieką i modlitwą wstawienniczą u Swego Syna.

  [051]  Gdy jako klerycy zajmowaliśmy się podczas studiów Dziećmi Specjalnej Troski wyjechałem z nimi na kolonie do Nowego Targu. Był to mój drugi wyjazd tego typu. Miałem pod swoją opieką Pawełka W., którego znałem już z ubiegłorocznych kolonii. Podczas tego turnusu zdarzyło się coś niesamowitego. Gdy siedziałem sobie na ławce, a on bawił się spacerując wokół basenu, w końcu wpadł do wody. Była to bardzo zimna, wręcz lodowata woda pochodząca ze strumienia górskiego. Wyciągnąłem go szybko z wody i przy pomocy kierowniczki kolonii przebraliśmy go w suche ubrania. Wieczorem modliłem się w swoim pokoju, żebym to ja był chory zamiast niego jeśli taka jest Wola Boża. Następnego dnia dostałem temperatury 40° C, a dziecko było zupełnie zdrowe. To był jedyny raz kiedy to Pan dał mi taką łaskę cierpienia za kogoś i jak dotychczas jedyny raz kiedy miałem tak wysoką gorączkę. Chwała Panu!

  [052]  Bóg znajduje różne sposoby, aby dotrzeć do człowieka. W ostatnich kilku latach pokazał mi, że przez dzieci można ewangelizować ich rodziców. Przygotowując dzieci do I Komunii Św. byłem świadkiem w jaki sposób Bóg daje ich rodzicom Łaskę nawrócenia. Pewien tata w  okresie Komunizmu pracował jako agent Służby Bezpieczeństwa w wydziale do spraw walki z Kościołem Katolickim. Wykorzystywał w tym celu rozmaite metody. Chodził na pielgrzymki piesze do Częstochowy udając pobożnego pielgrzyma, aby szpiegować ludzi, a później ich szantażować. Przekupywał nieletnich, aby współpracowali z Władzą Ludową i donosili na księży i siostry zakonne. Zastraszał, urządzał pułapki, cenzurował wypowiedzi, niszczył życie ludziom związanym z Kościołem... Powiedział, że tyle zła ile uczynił ludziom, to obdzieliłby ze trzydzieści osób. Przygotowując dziecko do I Komunii Św. coś w nim pękło. Proste słowa homilii, które kierowałem każdej niedzieli do dzieci poruszały go. Zapragnął znowu Boga. Przez jedną ze znaczących funkcji podczas Uroczystości Pierwszokomunijnej swego dziecka wyznał swoją wiarę i przynależność do Chrystusa. Wcześniej wyspowiadał się i przyjął Jezusa w Eucharystii. Kiedy opowiadał mi historię swego życia, miał łzy w oczach i widziałem jak bardzo jest mu żal tego co czynił. Polubiłem go i jego świadectwo jest dla mnie kolejnym znakiem Bożego Miłosierdzia. /2004 (chcąc zachować anonimowość tego człowieka, nie wspomniałem wielu szczegółów)/

[053]  To wspaniałe uczucie wiedzieć, że ŻYJĘ DLA INNYCH. Wielu ludzi, którzy mnie obecnie otaczają, traktuje mnie jako tę osobę, której potrzebują. Dla niektórych jestem bratem: "Zawsze chciałem mieć brata, a przy tobie czuję, że go mam. Dziękuję". Dla niektórych jestem jak ojciec: "Brakuje mi taty, czy ty ojcze nie mógłbyś być moim "przyszywanym" ojcem? Chociaż tak od czasu do czasu." Dla niektórych jestem przyjacielem: "Z ojcem można nawet w piłkę zagrać, pójść na spacer i pojeździć na rowerze, i ojciec mnie nie skrytykuje, że jestem "ciamajda". Dla niektórych dzieciaków jestem jak "miś pluszowy": "Ojcze mogę się do ciebie na chwilę przytulić?" Dla niektórych jestem kimś kto mało mówi, a dużo słucha i nie "wypaple" tego byle komu. Zdarzyło się, że dziecku w przedszkolu zastąpiłem kiedyś dziadka, gdy jego prawdziwy nie przyszedł na akademię z okazji Dnia Dziadka i było mu przykro. Dostałem wtedy laurkę: "Dla kochanego dziadka". Dla niektórych jestem "zapchajdziurą": "Ej ty zagraj coś teraz  na gitarze, bo właśnie coś nie wypaliło". Dla niektórych jestem "winnym", bo zawsze trzeba znaleźć "kozła ofiarnego". Dla niektórych jestem kimś na kogo można sobie pokrzyczeć na ulicy, albo załatwić porachunki z księżmi. Dla niektórych jestem ideałem i autorytetem, chociaż tak naprawdę nimi nie jestem. Dla niektórych jestem wnuczkiem lub synem: "Gdybym miała syna to byłby w ojca wieku. Mogę ojcu zrobić szalik na drutach, albo przygotować kanapki na drogę?" Dla niektórych jestem współbratem, który chętnie zamieni się na obowiązki, gdy potrzeba. Dla niektórych jestem telefonem zaufania. Dla niektórych jestem nauczycielem religii lub angielskiego. Dla niektórych jestem kapłanem, który rodzi w sercu i na ołtarzu Jezusa. A dla Ciebie Panie kim jestem? Wiem, że Ty Jesteś dla mnie wszystkim choć ja w porównaniu z Tobą jestem nikim. /Łódź 23.01.2004/

[054]  Jestem na sześciodniowym wypoczynku w górach w Zakopanym. Jest mnóstwo puszystego śniegu. W pierwszym dniu po przyjeździe wybrałem się na łagodny spacer w poszukiwaniu ładnych widoków. Przede mną pięknie ośnieżona góra, a na niej ślady człowieka, który wspiął się na górę przede mną. Poszedłem jego śladem i dotarłem do celu. Pomyślałem sobie: to tak jak z Jezusem, utorował nam drogę do Ojca i każdy kto idzie za Nim utrwala jego ślady dla innych. Jezus był pierwszy, później Maryja, święci ludzie i ja. Mam uczestniczyć w tym dziele utrwalania dla innych ŚLADÓW JEZUSA - ścieżki do Ojca. Gdybym nie poszedł tą drogą, to kto wie może byłbym ostatnim, który ją widział? Śnieg tego dnia sypał porządnie. Czasem było na tej ścieżce stromo, ale myśl o tym, że ktoś przeszedł tę drogą i dotarł co celu dodawała mi nadziei, że i mi się uda. Dziękuję Ci Ojcze, że dałeś mi Jezusa jako JEDYNĄ DROGĘ do Ciebie i za świętych ludzi, którzy mi ułatwili pójście tą DROGĄ. /Zakopane 11.02.2004/

[055]  Pamiętam, że kiedyś podczas wakacji na wsi, pomagałem wujkowi w żniwach. Miałem wtedy chyba trzynaście lat. Moim zadaniem było powozić koniem ciągnącym kosiarkę. Lubiłem to. Wujek siedział obok i odgarniał widłami skoszone zboże. Koń, którym powoziłem miał na imię: Franek. Podczas jednego z odpoczynków, kiedy Franek jadł, ja próbowałem wejść mu na grzbiet. Frankowi chyba się to nie spodobało i ugryzł mnie w nogę. Byłem na niego wściekły. Ciocia zrobiła mi opatrunek, a ja nie miałem już ochoty z nim współpracować. Zęby Franka na mojej nodze były dla mnie przestrogą, abym pamiętał, że każda istota na ziemi ma swoje prawa i że nie jest rzeczą, którą mogę rozporządzać. Każdy ma prawo do odpoczynku jeśli tylko uczciwie pracował, nawet koń. Ja też niekiedy potrzebuję czasu tylko dla siebie. Dziś już nie jestem na Franka wściekły bo dzięki niemu chyba trochę zmądrzałem. /Wojciechów 1980 r.?/

  [056] To był bardzo piękny dzień rekolekcji zakonnych w Dębkach (koło Żarnowca) nad morzem. Spokojny tryb życia na rekolekcjach uspokajał mnie. Modlitwa i Słowo Boże były jak woda na wysuszonej ziemi. W czasie wolnym zrobiłem sobie dość długi spacer brzegiem morza. Prawie bezchmurne niebo, szum fal, długa plaża, a ja z moim Panem. To jest to czego mi było trzeba - wreszcie "święty spokój". Kiedy mijałem stojące na plaży kutry rybackie wyskoczyły z nich dwa duże psy. Wyglądały bardzo groźnie. Zablokowały mnie. Jeden stanął przy jednej, a drugi przy drugiej mojej nodze. Oniemiałem. Stałem bez ruchu, a one szalały z wściekłości. Wydawało mi się, że wystarczy mój jeden ruch, a pogryzą mnie. Nie wiedziałem co robić. Rozejrzałem się czy ich właściciel nie mógłby mnie wybawić, ale nikogo nie było. Odczekałem chwilę i wolno wyjąłem z kieszeni małą Biblię. Bardzo delikatnie wyciągnąłem ją w kierunku jednego z nich, a one obydwa powąchały i jak zaczarowane po prostu w ciszy odeszły sobie. Poczułem ulgę. Wyglądało to tak jakbym wyjął paszport i po wylegitymowaniu był upoważniony, aby iść dalej. Trochę śmieszne, ale dla mnie była to okazja do refleksji: Biblia, Słowo Boże jest dla mnie paszportem do przekraczania różnych granic, do pójścia dalej i do stawania się wolnym. Chwała Panu! /Dębki 12.10.2004/

  [057] Na drugim lub na trzecim roku seminarium wpadliśmy z moimi dwoma kolegami, że w Wigilię Bożego Narodzenia będziemy chodzić w stroju zakonnym po ulicach Łodzi z opłatkami i będziemy składać ludziom życzenia. Przełożeni się zgodzili i po naszej wspólnej kolacji pojechaliśmy w okolice Dworca Fabrycznego. Ludzie reagowali bardzo różnie, ale najczęściej byli bardzo mile zaskoczeni. Wśród nich byli: kierowca autobusu 51, "milicjanci" w radiowozie, kilku podróżnych, prostytutka, siostry zakonne, kasjerki z kas na dworcu, zakochani w parku, pijany człowiek z butelką w ręku, biedny śmierdzący mężczyzna nocujący na dworcu, człowiek w garniturze z walizką biznesmena... Wiedziałem, że to jest moje powołanie: wyjść do ludzi obojętnie kim są i mówić im, że Bóg jest wśród nas. /1988 lub 1989/

    [058] W zeszłym tygodniu ktoś z przyjaciół przyszedł do mnie ze swoimi problemami. Jeden z tych problemów dotyczył braku pracy. Rozmawialiśmy do około godziny 23:00. Później modliłem się w nocy, aby Pan pomógł. Następnego dnia o godzinie 7:00 rano zadzwonił do niego pracodawca z propozycją pracy. Czyż nie jest to cud? Opowiadałem o tym znajomemu i on również wspomniał o braku klientów. Powiedziałem o nim Panu na modlitwie. Wczoraj mi napisał na Gadu-Gadu, że od naszej rozmowy pojawiło się wiele zgłoszeń i zarobił już kilkaset złotych. Chwała Panu! Wczoraj rozmawiałem z tatą o problemach finansowych w domu. Dziś w szkole zadzwonił Piotrek z Oazy Rodzin i porosił o telefon do taty ponieważ chce go zaangażować odpłatnie do instalacji elektrycznych. Wcześniej tego nie widziałem, ale teraz, gdy te trzy sytuacje zdarzyły się w krótkim odstępie czasowym jestem pewien, że to sprawa Pana Boga. I cieszę się, że posłużył się w jakimś stopniu również mną. To On działa, a "ja tu tylko sprzątam." Chwała Panu! /Łódź 19.01.2005/

    [059] Od wczoraj mamy wreszcie długo oczekiwany śnieg. Szkoda, że się trochę topi i idąc chodnikiem przy budynkach pada z dachu woda. Śnieg jest ubity i ciężki. Po lekcjach w Szkole Podstawowej nr 113 musiałem chronić Krystiana z 5 b, który podpadł rówieśnikom i chcieli go obrzucić ubitymi kulkami śniegu i natrzeć go. Kiedy udało mi się nakłonić ich do pokojowego rozwiązania sprawy pewna dziewczyna powiedziała, że to niesprawiedliwe, iż nie można "się odegrać" i nie można mu porządnie dołożyć. Pomyślałem sobie: jakie to dziwne poczucie "sprawiedliwości". Przez tego rodzaju "sprawiedliwość" tak wiele jest w świecie narastającej nienawiści, niekończących się wojen i konfliktów. Kiedy każdy chce się "odegrać" to w miarę jak przybywa ofiar ludzie jeszcze bardziej chcą zemsty i konflikt bardziej "pęcznieje". Ciekawe co wyrośnie z tych dzieci. Od nich zależy przyszłość: Świata, Polski, Miasta, Dzielnicy, Kościoła, Rodziny. Odprowadziłem Krystiana do bezpiecznego miejsca za szkołą, w kierunku jego domu. Oczywiście w drodze pouczyłem go o sposobach unikania konfliktów. Wieczorem pojechałem na małe zakupy do hipermarketu. Spotkałem tatę Gabrysia, który kiedyś śpiewał w MChWS i Karoliny wyjeżdżającej kiedyś z nami na Oazę. Tata Gabrysia jest lekarzem wojskowym. Nie widziałem go chyba z sześć lat. Opowiadał o różnych zmianach w rodzinie. Wspomniał również o swojej pracy w kontekście wojny w Iraku. Uczestniczy mianowicie w szkoleniu żołnierzy, którzy jaką na wojnę iracką i leczy ich po powrocie do Polski. Opowiadał o ogromnym spustoszeniu jakiego dokonuje wojna w człowieku. Powiedział: "Po półrocznym pobycie na wojnie oczy tych młodych ludzi są już inne". Zdarza się, że młody żołnierz jest świadkiem gdy obok niego ginie kolega zabity przez snajpera i wtedy wystrzeliwuje w panice cały magazynek naboi, strzelając na oślep, nawet w tłum niewinnych cywili. Wszystkiego się nie mówi w TV, ale jest niewesoło. Panie mój proszę Cię o pokój między ludźmi. /Łódź 20.01.2005/

    [060] Kiedy byłem dziś rano w szkole, mama Eli z "Małego Chóru Wielkich Serc" przekazała mi dzisiejszy "Dziennik Łódzki", w którym jest artykuł: "Ojciec Piotr i jego dziecięca orkiestra". Wiedziałem, że ma się coś ukazać, ale myślałem, że to będzie artykuł o "Małym Chórze Wielkich Serc". Nie myślałem, że to będzie w większości o mnie. Mam mieszane uczucia. Trudno mi to wyrazić, ale czuję się nieswojo. Przedstawiono mnie raczej pozytywnie, ale czuję się jakbym był w jakiejś "szufladzie". Padło wiele miłych słów pod moim adresem, ale nie wiem czy to do końca wszystko jest prawdą. Ten artykuł może być różnie zrozumiany. Przedstawiając mnie jako kapłana franciszkańskiego, który korzysta z języka współczesnych ludzi, posługującego się na kazaniach eksponatami, grającego w kościele na gitarze, zachęcającego do klaskania i podskakiwania przed ołtarzem można zrozumieć, że występuję przeciw tradycyjnym formom modlitwy. Przeciw skupieniu i ciszy. A tak przecież nie jest. Co innego piosenki śpiewane na koncertach, a co innego śpiewy wykonywane podczas liturgii. Nie jestem jakimś "show-manem", który "uatrakcyjnia" Mszę Św. Moim pragnieniem jest uplastycznić przekaz Ewangelii na tyle, aby była ona czytelna i praktyczna w życiu. Jak mówi łacińskie przysłowie: "in medio virtus" - "cnota jest pośrodku" (należy unikać skrajności). Uważam, że nie jest dobre przesadzanie ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie powinno się zanudzać ludzi suchymi faktami teologicznymi, a z drugiej strony nie można robić z liturgii "cyrku". Staram się zawsze zachować ten złoty środek. Nie wiem czy mi to do końca wychodzi... Nie może być przerostu formy nad treścią. Ewangelia nie potrzebuje odświeżenia. Ona jest wciąż aktualna i praktyczna. Ja jedynie mogę dbać o właściwe jej zrozumienie i o aktywne przyjmowanie Słowa Bożego. Czasem szukam zaczepki, "małego szoku" aby zainteresować słuchaczy, obudzić ich, wyrwać ze schematu lub przywrócić właściwe znaczenie słowom, które mogły się dla kogoś stać "sloganem". Moim celem nie jest zabawianie ludzi w kościele broniąc ich przed nudą. Nie chcę być "pajacem", ale tak jak Jezus pragnę posługiwać się przypowieściami, alegoriami, eksponatami (drzewo figowe, moneta rzymska, wielbłąd, winna latorośl, trawa, lilie polne, owoce, chleb, ziarno, ptaki, owce, skarb, ...) Trzeba eksponaty traktować jako środki, a nie jako cel. Nie dobrze jeśli słuchacze zatrzymują się na środkach nie dotykając celu. W takich przypadkach trzeba nawet zrezygnować z tego co może rozpraszać. Z "Małym Chórem Wielkich Serc" nie wykonujemy naszych piosenek podczas Mszy Św., chyba, że są to kolędy. Powody są dwa: nie są to śpiewy, które nadają się do wykonywania podczas liturgii i drugi powód: podczas liturgii powinni aktywnie śpiewać wszyscy ludzie (nie tak jak na koncercie). Czasem, gdy gdzieś nas proszą, abyśmy śpiewali podczas Mszy Św., to najczęściej ja biorę gitarę i jestem animatorem muzycznym, który pragnie włączyć wszystkich do angażowania się w śpiew. A jeśli chodzi o Internet to może on być wspaniałym narzędziem ewangelizacji, ale nigdy nie zastąpi spotkania z "żywym człowiekiem" siedzącym przede mną. Oczywiście może on być wstępem do rozmowy lub spowiedzi, szczególnie dla tych, którzy wstydzą się wprost rozmawiać o swoich problemach i szukają anonimowości. Panie, naucz mnie swojej drogi i uzdolnij mnie, abym niczego Ci nie popsuł, ale bym wszystkim co robię oddawał Ci chwałę./Łódź 3.01.2005/

    [061] Miałem dziś dwie sytuacje, które były do siebie bardzo podobne. Pierwsza zdarzyła się w Szkole Podst. nr 113 w jednej z klas drugich. W tej klasie jest chłopiec, który nie chodzi na religię. Kilka razy prosił, aby pozwolić mu zostać w klasie zamiast iść na świetlicę. Pozwalałem mu zawsze pod warunkiem, że będzie grzeczny. Czasem przeszkadzał, ale jakoś udawało mi się go uspokoić. Dziś podczas gdy się modliliśmy na stojąco z całą klasą, on siedząc mówił głośno pogardliwie: "To głupota. Po co wy się modlicie? Mówicie do kogoś kto nie istnieje. Nie ma Boga i nie ma jakiegoś tam Jezusa. Jesteście nienormalni." Widziałem, że na szczęście klasa nie reagowała na jego zaczepki, ale modliła się dalej. Później gdy zaczynałem opowiadać o Ostatniej Wieczerzy i o Męce Pańskiej zaczął walić w stół. Tym razem nie wytrzymałem i bardzo spokojnie zaprowadziłem go na świetlicę. Drugie wydarzenie miało miejsce kilka godzin później gdy wychodziłem po zajęciach w przedszkolu na Jachowicza. W poczekalni przedszkola tato w wieku 45 lat ubierał swoją sześcioletnią córkę. Przechodziłem obok i z uśmiechem powiedziałem "Szczęść Boże!" On popatrzył na mnie i powiedział: "Szczęść, szczęść..." Następnie dodał: "Czemu wciągacie moją córkę w te swoje historie chrześcijańskie?" Odpowiedziałem, że katecheza w przedszkolu jest dla chętnych więc jeśli sobie nie życzy, to może córka nie chodzić. On oznajmił, że córka chce tak jak inne dzieci uczestniczyć w zajęciach, a on nie jest w stanie wyjaśnić takiemu małemu dziecku, że to wszystko jest bzdurą. Powoływał się na swoją straszą córkę, z innego małżeństwa, która ma do niego żal, że ją ochrzcił bez jej pozwolenia. Próbowałem z nim spokojnie rozmawiać, ale był bardzo agresywny. Mówił, że wierzy w "energię". A gdy spytałem jakich poglądów jest żona to spytał: "Która żona?" Matka tych dwóch malutkich córek jest chrześcijanką i wyczułem, że pewnie są na tym tle jakieś "spięcia" w rodzinie. Mówiłem mu, że dzieci  Świadków Jehowy i innych wyznań chrześcijańskich są w stanie poradzić sobie z wychowaniem dzieci w takim duchu do jakiego są przekonani. Mam znajomych niewierzących, którzy szanują różne religie pozostając jednocześnie sobą. Nawet w czasie kolędy chętnie mnie u siebie goszczą i bardzo miło nam się rozmawia. Nie dokończyliśmy rozmowy ponieważ jego najmłodsza córka (chyba 3 latka) zaczęła płakać i zaproponowałem, aby zajął się dzieckiem. Może jeszcze kiedyś wrócimy do tej rozmowy. Oczywiście używał różnych argumentów powołując się na błędy ludzi Kościoła. Wróciłem do domu i czułem się nie tylko zmęczony jak zazwyczaj, ale również i dotknięty. Szanuję wolność wyznania i nikogo nie prześladuję, ale boli mnie, że ktoś nie szanuje moich przekonań. Wiem o tym, że społeczeństwo polskie jest przesiąknięte "ideologią" i "tradycją" chrześcijańską. Tak już jest od ponad tysiąca lat. Wiem, że ludziom o innych poglądach niekiedy nie jest łatwo. Wiem, że niekiedy chrześcijanie są mało delikatni i zdarza się, że są mało tolerancyjni. Dlaczego jednak ktoś uogólnia i walczy z czymś co jest dla mnie święte nazywając to "bzdurą"? Staram się w szkole pomagać dzieciom innych wyznań i traktować je jak najlepiej. Nawet jednemu chłopcu z rodziny Świadków Jehowy powiedziałem, że jeśli ktoś będzie mu dokuczał dlatego, że wierzy inaczej, to żeby mi powiedział, a ja to załatwię. Jesteśmy przyjaciółmi i czasem on daje mi jakąś gumę do żucia, a niekiedy ja go czymś poczęstuję. Przykro mi. Proszę Cię Panie za tym chłopcem z II klasy i za tym czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Pokaż im Panie drogę "pokoju i dobra". /Łódź 7.03.2005/

    [062] Od kilku dni jestem w Holandii u znajomych, których córka była u nas w kościele na Rzgowskiej w Łodzi u I Komunii Św. Dziś rano pojechaliśmy do małego rybackiego miasteczka Spakenburg. Są tu cztery protestanckie kościoły. Społeczność jest tu bardzo konserwatywna. W każdą niedzielę chodzą trzy razy do kościoła, na co dzień noszą stroje ludowe, wielu mieszkańców nie ma w domu TV, mają oczywiście też inne swoje lokalne zwyczaje... Moi gospodarze powiedzieli, że osobiście nie chcieliby mieszkać w takim miasteczku ponieważ środowisko jest bardzo zamknięte i każda osoba z zewnątrz traktowana jest na innych zasadach niż pozostali (jako "obcy"). Mężczyźni mają nawet swoje specjalne miejsce na rynku, aby się po nabożeństwie w kościele spotkać i poplotkować. Wszedłem do muzeum tej osady i chwilę porozmawiałem z paniami ubranymi w stroje regionalne. Później z całą rodzinką pojechaliśmy do Amsterdamu. Najpierw na lotnisko popatrzeć na lądujące samoloty, a później do miasta. Zostawiliśmy samochód na parkingu i metrem pojechaliśmy do centrum. Było już ciemno i niewiele udało się sfotografować. Przeżyłem w tym mieście dwa razy szok. Było mi bardzo przykro kiedy byliśmy w kościele przerobionym na sklep handlowy. Kiedyś był tam dom modlitwy, później poczta, a teraz sklep. Pomyślałem sobie: czyżby to była przyszłość innych świątyń chrześcijańskich na świecie? Inne kościoły, które mijaliśmy też były zamienione na muzea. Nie wszystkie na szczęście zostały w taki sposób potraktowanie. Drugi szok jaki przeżyłem, to spacer z samym tylko Andre po "Red Light District". Dzielnica domów publicznych. Szliśmy uliczkami, a w oświetlonych czerwonymi światłami oknach wystawowych stały prostytutki czekając na klientów. Może to wydać się śmieszne, ale szkoda mi było tych dziewczyn i modliłem się za nie. Marnują swoje życie dla pieniędzy. Niejedna pewnie zmuszona przez ludzi lub przez sytuacje do tej profesji. Uważam, że każda z nich powinna mieć męża i być kochającą matką. Było tam bardzo dużo ludzi, głównie mężczyzn biegających i przyglądających się dziewczynom. Mówili różnymi językami. Słyszałem też polski i rosyjski. W powietrzu unosił się zapach legalnego w Holandii narkotyku - haszyszu. Po takim krótkim spacerze czułem się wewnętrznie brudny. Wróciłem do czekających na nas w McDonald's dzieci i Beaty. Popatrzyłem w oczy małej uśmiechniętej Julii i odkryłem na nowo czystość duszy człowieka. Byłem więc dziś w dwóch światach: w konserwatywnym Spakenburg i liberalnym Amsterdamie. W żadnym z tych miast nie chciałbym mieszkać. Dziękuję Ci Panie za to nowe doświadczenie. Pomóż mi być wiernym Tobie Panie. /Holandia, Amersfoort 24.02.2005/

    [063] Kiedy przygotowywałem na najbliższą niedzielę homilię o śmierci i o życiu, to zadawałem sam sobie wiele osobistych pytań dotyczących tematu śmierci. W tej chwili nie boję się odejść z tego świata, ale zawsze pozostaje lęk przed okolicznościami śmierci. Kiedyś moje serce uderzy po raz ostatni, moje płuca zaczerpną ostatni raz powietrza, kiedyś wypowiem ostatnie słowo i po raz ostatni spojrzę na ten świat. Nie wiem jaki będzie stan mojej duszy w tym momencie. Czy będę wtedy strasznie cierpiał, czy odejdę spokojnie? Tego nie wiem. Oddaję Ci Panie moją śmierć i moje życie. Powinienem je przeżyć jak najlepiej, tak aby niczego nie żałować. /Łódź 12.03.2005/

    [064] Dziś podczas rozmowy z moimi przyjaciółmi Kasią i Darkiem z dziećmi coś sobie uświadomiłem. Mianowicie to, że zdarza mi się o czymś wiedzieć, ale nie zawsze się do tego stosować. Konkretnie... Doświadczyłem już kiedyś prawdy, która po ludzku wydaje się nielogiczna. Gdy mam za dużo pracy i brakuje mi na wszystko czasu, tym więcej czasu powinienem spędzić na modlitwie. Wtedy na modlitwie czas się "rozmnaża". Pierwszy raz doświadczyłem tego na studiach w seminarium. Podczas sesji egzaminacyjnej wydawało się, że ilość materiału do przyswojenia sobie przerasta mnie. Poszedłem do kaplicy i spędziłem godzinę na modlitwie. Okazało się, że tak bardzo się wewnętrznie wyciszyłem, że udało się wszystko opanować i zostało jeszcze sporo czasu na odpoczynek. Innym razem jako kapłan miałem dużo akcji duszpasterskich i mnóstwo szczegółów do ogarnięcia. Znów w kaplicy "rozmnożył się czas" i ze spokojem udało się wszystko zrobić w odpowiednim czasie. Mając takie doświadczenia, nie rozumiem dlaczego, zdarza mi się niestety zapominać o tym i myśleć zbyt realnie "po ludzku", aż do zadręczania się, i popełniania głupich błędów. Przede mną bardzo trudny okres: Pierwszych Komunii Św., Rocznicy, Bierzmowania, Koncertów, Pielgrzymek, a z tym związanych ważnych szczegółów. Wiem, że nie będzie łatwo, ale postanawiam codziennie dodatkowo spędzić godzinę czasu na modlitwie. Do tego dołożę jeszcze sport i zobaczymy jak będzie tym razem. Panie mój pomóż mi wytrwać w postanowieniu. /Łódź 15.04.2005/

    [065] Dzięki Panu Bogu czas mi się rozmnożył. Wczoraj udało mi się pojechać na rowerze nad stawy Stefańskiego i do Ksawerowa. Zrobiłem 33 km. Mówiąc językiem kulinarnym: gdy usiadłem sobie na ławce nad wodą i wziąłem do ręki Psałterz to miałem wrażenie, że Psalmy jeszcze bardziej "smakują" na łonie natury. Miałem na nie duży apetyt. Nie mogłem się od nich oderwać, a moja dusza karmiła się Bożym Słowem. Mniam, mniam... Nie ma co się odchudzać i ograniczać strawy duchowej bo można wpaść w anemię i zgasnąć, a tego nie chcę. /Łódź 01.05.2005/

    [066] Muszę jeszcze o czymś napisać o czym do tej pory milczałem. W czerwcu tego roku przyszedł do mnie rano przed lekcjami chłopiec z piątej klasy, którego kiedyś przygotowywałem do I Komunii Św. Był w strasznym stanie emocjonalnym. Płakał. "Powiedz co się stało?" Odpowiedział: "Wczoraj poszedłem z kolegą do hipermarketu i ukradliśmy kłódkę. Złapali nas i powiedzieli, że jutro mamy oddać po 47 złotych, albo zawiadomią rodziców i policję. Jeśli oddamy to nikt się nie dowie. Ojcze Piotrze, czy ojciec może mi pożyczyć 47 złotych? Błagam, błagam!" Od razu pomyślałem, że rodzice jednak powinni wiedzieć o tym co zrobił syn. Przecież mama i tata są najważniejsi, i odpowiadają za dziecko, i na pewno bardzo go kochają. Przekonywał mnie, że ostatnio miał już za dużo wpadek w różnych sprawach i rodzice go strasznie zbiją. Uległem. Powiedziałem: "Dobrze, pożyczę ci 47 złotych i po wakacjach mi je oddasz. Jeśli nie dotrzymasz słowa to wtedy pójdę do rodziców i poinformuję ich o wszystkim. Jeśli oddasz to nie pisnę ani słowem." Oczywiście porozmawiałem z nim o uczciwości i o tym, że od małych kradzieży się zaczyna, a może się to bardzo źle dla niego skończyć. Zgodził się na wszystko. Oddawał mi te pieniądze na raty. Dziś przyniósł resztę. Zrobiło mi się go bardzo szkoda gdy otwierał swój mały portfelik i wysypywał na moje dłonie brakujące pieniądze po 10, 20, 50 groszy. Najchętniej dałbym mu te pieniądze z powrotem, ale wiedziałem, że nie byłoby to wychowawcze. A może przez to zdarzenie czegoś się nauczył? Nie wiem. Proszę Cię Panie mój zaopiekuj się tym chłopcem. Oczyść go z wszystkiego co go obciąża i daj mu ducha uczciwości. /Łódź 10.09.2005/

[067] Dwa tygodnie temu wprowadziłem na mojej stronie nowy dział: Słowo Boże. Od kilkunastu lat niemal codziennie delektuję się Słowem Pana zawartym w Piśmie Świętym. Zazwyczaj są to stałe punkty mojego spotkania z Panem w Jego Słowie: 1) Wyciszenie się i modlitwa do Ducha Św. (bardzo ważne jest odpowiednie zaciszne miejsce) 2) Wybranie fragmentu (często otwieram w dowolnym miejscu i traktuję to Słowo jako proroctwo osobiście dla mnie, tak jak Św. Franciszek) 3) Przeczytanie kilka razy (ew. sprawdzenie przypisów i szerszego kontekstu) 4) Podkreślanie różnymi kolorami w taki sposób, aby lepiej zrozumieć Słowo (rozważany fragment wygląda wtedy jak kolorowy rysunek) 5) Zadawanie pytań: "Co Pan chce do mnie powiedzieć przez te Słowa?" 6) Konkretne postanowienie, aby Słowo Boże wydało we mnie swój owoc. Czasem zdarza się, że od razu trudno mi zrozumieć co Pan chce mi powiedzieć, a dopiero później w życiu okazuje się, że Bóg mnie przed czymś ostrzegał lub do czegoś zachęcał. Wielokrotnie również Bóg mówił w tak oczywisty i czytelny sposób, że nie miałem żadnych wątpliwości, czego Bóg ode mnie oczekuje. Kilka razy również ktoś prosił mnie o to bym spytał Pana w jakiejś sprawie i Bóg dawał odpowiedź, która sprawdziła się w 100 %. Dwa razy miałem taki przypadek, że Słowo Boże wskazywało na coś przykrego co kogoś ma spotkać, a ja nie miałem wtedy odwagi tym osobom o tym powiedzieć. Później, gdy to "coś" się stało, dopiero pokazałem co już wcześniej Bóg powiedział i ktoś był zszokowany dosłownością tego co Bóg mówił. Nie bardzo lubię pytać Boga o innych ludzi bo czuję się jak jakaś "wróżka". Wolę pytać o siebie. Ważną rzeczą jest, aby karmić się Słowem Bożym regularnie i w odpowiednich proporcjach. Co za dużo to nie zdrowo. Chodzi o to, aby dobrze przetrawić Słowo i niekiedy wracać do niego, aż wyda odpowiedni owoc, a nie "napchać się" i nic z tego nie ma. Musi wejść w "krwioobieg" i zasilić nasz duchowy organizm. Inaczej będzie bezowocne. Czasem Bóg na mnie "krzyczy" sprowadzając mnie "do parteru" i wiem, że nie mogę się buntować choć wolałbym usłyszeć coś innego: np.: jakąś pociechę... Niekiedy, gdy otwieram w "dowolnym" miejscu i wskazuję palcem okazuje się, że nic tam nie ma. Wtedy wiem, że Bóg w inny sposób do mnie przemówi lub chce mi zwrócić uwagę, że ostatnio otrzymane Słowo nie zostało jeszcze przeze mnie zrealizowane. Raz w 1986 roku miałem namacalny dowód, że Bóg przemawia na różne sposoby. W czasie wakacji gdy nie miałem co zrobić z wolnym czasem, mój kolega przyszedł do mnie z propozycją, abym pojechał z nim i jego rodzicami na kilka dni na działkę. Czułem jakieś wewnętrzne nieracjonalne opory, aby skorzystać z tego zaproszenia. Powiedziałem do niego, że otworzę Pismo Św. i spytam Boga czy mam jechać. Kolega się zdziwił. Ja też się zdziwiłem, gdy otworzyłem Biblię i była tam pusta kartka. Dokładnie w tym momencie zadzwonił do domu dzwonek. Przyszedł listonosz z ekspresowym telegramem: "Piotrek. Jesteś bardzo potrzebny z gitarą w Mojuszu jako animator muzyczny na Oazie I °." Kolega to zrozumiał, a ja odzyskałem spokój serca, bo wiedziałem, że Pan wybrał dla mnie miejsce i czas. Są przeciwnicy takiego podchodzenia do Woli Bożej i do Pisma Św., a ja tak lubię i już. Wiem, że to ożywia moją wiarę i moje życie duchowe. Broni mnie od suchego, czysto naukowego, teoretycznego podchodzenia do Słowa Bożego. Wiem, że Bóg dał mi dar proroctwa i umiejętność czytania Pisma Św. przez które przemawia Pan Bóg do mnie. On naprawdę do mnie mówi. Wiem, że nie wszyscy tego doświadczają, ale ja nie tylko w to wierzę, ale już to wiem, bo przez tyle lat już się przyzwyczaiłem do tego, że tak po prostu jest. I pewnie byłbym już święty gdybym wypełniał dokładnie Słowo Boże, ale z tym nie zawsze mi tak dobrze idzie. Ale najważniejsze to trwać przy Panu i słuchać Jego Słów i prowadzenia. Bardzo, bardzo, kocham Słowo Boże i nie wyobrażam sobie bez niego życia i wzrastania w wierze. /Łódź 06.10.2005/

[068] W poniedziałek, w pierwszym dniu w szkole po moich osobistych rekolekcjach zakonnych spotkała mnie mała niespodzianka. Pewien chłopiec, który pochodzi z rodziny niewierzącej, który nie jest zapisany na religię, ale zawsze jest na moich zajęciach, zaskoczył mnie mówiąc: "Wujek, gdzie byłeś w zeszłym tygodniu? Martwiłem się o Ciebie. Myślałem, że jesteś chory. Wiesz, pierwszy raz w życiu próbowałem się modlić. To była modlitwa właśnie za ciebie, abyś był zdrowy i abyś szybko wracał do nas." /Łódź 16.11.2005/

[069] Kończą się wakacje. Już powoli odczuwa się nadchodzącą jesień. Pogoda zmienna, tak jak moje wewnętrzne nastroje. Taki już jestem. Żal odjeżdżać z "mojej samotni". Żal wracać z wakacji do codziennych zajęć. Żal późnego wstawania. Żal, że nie wszystko udało się zrobić, co zaplanowałem. Żal kolejnego rozstania z najbliższymi. Żal, że ludzie umierają. Żal, że przyjaciele odchodzą... Żal, że nie zawsze jest szansa na wsłuchanie się w to, co jest prawdą, a nie tylko domysłem. Żal, że się nie miało dla kogoś czasu. Żal, że wyszły wszystkie pieniądze. Żal słońca i odlatujących bocianów. Żal mi robaka, którego zabiłem na ścianie. Żal nieudanych zdjęć. Żal słabego wzroku. Żal nie przeczytanej książki. Żal nie napisanej piosenki. Żal nie odpisanych SMS-ów. Żal osobistych dylematów. Żal niepotrzebnych słów. Żal, że nie dałem gotowej recepty na życie, gdy ktoś o nią prosił. Żal, że zapomniałem o kogoś imieninach. Żal, że zapomniałem podziękować. Żal, że ludzie się starzeją. Żal, że dzieci przestają być dziećmi. Żal, że ktoś odchodzi od Boga i Kościoła. Żal, że politycy często kłamią. Żal, że znów Polska przegrała w piłkę. Żal ludzi ginących w katastrofach. Żal mi..... Oddaję Ci Panie wszystkie moje żale sformułowane i te, które trudno opisać. Wymień moje żale na pokorę bo przez nią bronisz mnie od pychy. Tylko Ty Panie Jesteś doskonały i godzien uwielbienia. Chwała Tobie Panie! /Na wsi w ostatnim dniu urlopu 23.08.2006/

[070] Dostałem dziś w szkole w prezencie rysunek zatytułowany: "o. Piotr Kleszcz i jego żona gitara". Bardzo mi się spodobał. Autor rysunku dorysował mi nad głową aureolę. Hm, to zobowiązuje.../07.09.2006/

[071] Wczoraj od 10:00 do 16:00 z przerwą na obiad i modlitwy, siedziałem w salce muzycznej. Obiecałem już miesiąc temu pewnemu młodemu człowiekowi, że pomogę mu nagrać kolejny utwór jego kompozycji i poprawimy kilka zdań w jego ostatnim nagraniu. Jest on narkomanem pragnącym wyjść z nałogu. Od trzech miesięcy jest "czysty". Pisze i recytuje Hip-Hop. Muzyka jest jego sposobem na wychodzenie z nałogu. W ten sposób może wyrazić to co myśli i to co czuje. Kiedyś był u nas w parafii ministrantem, a teraz życie mu się bardzo skomplikowało. Na szczęście widać już małe światełko w tunelu. Wrócił do szkoły i ma w sobie "wolę walki". Wczoraj powiedział, że nawet wtedy gdy brał narkotyki, a brał 8 lat, to zawsze zwracał się do Boga, aby go z tego wyciągnął. Narkotyki spowodowały straszne spustoszenie w jego organizmie: psychoza, depresja i coś jeszcze (nie pamiętam co to było). Spytałem go ostatnio czy nie zgodziłby się wziąć udziału w programie radiowym lub telewizyjnym na temat swojej muzyki, która pomaga mu przetrwać i wyjść z nałogu. Zgodził się. Powiem szczerze, że początkowo trochę mi było szkoda dzisiejszego pięknego dnia, aby siedzieć w "betonowym pomieszczeniu" zamiast pojechać sobie na rowerze, by odetchnąć świeżym powietrzem za miastem. Później jednak przekonałem się, że to bardzo ważne, aby być z człowiekiem, który potrzebuje pomocy i nie ma co oszczędzać na czasie. Wczoraj był z kolegą ze szkoły, co świadczy o tym, że jednak nie stroni od ludzi jak to było jeszcze niedawno. Jest jeszcze jedna bardzo ważna sprawa, o której muszę napisać. Otóż przyniósł kiedyś pieniądze, które ukradł gdy był jako chłopiec u nas ministrantem i chodził z kapłanem po kolędzie. Teraz pragnie naprawić swoje błędy z przeszłości. Panie mój, Ojcze, proszę Cię o Twoją stałą opiekę nad tym człowiekiem i nad jego rodzicami. Broń ich od "Złego". Bo "Zły" chce zniszczyć to, co Ty Panie najbardziej kochasz, czyli człowieka. Nie dopuść do tego Panie... /30.09.2006/

[072] Było to dokładnie trzy lata temu 19 października 2003 roku. Mieliśmy z "Małym Chórem Wielkich Serc" koncert przed naszym kościołem w Łodzi na ul. Rzgowskiej 41a. Chcąc dać odpocząć dzieciom z chórku poprosiłem, aby sobie usiadły, a ja zamierzałem zaśpiewać jedną ze swoich piosenek. Tytuł tej piosenki brzmiał: "Jezus kocha Cię". Skomponowałem ją dla mojego znajomego, któremu nie zdążyłem powiedzieć, że Bóg go kocha. Wiedziałem, że miał jakieś problemy i chciałem z nim o nich porozmawiać po niedzieli, ale w sobotę dowiedziałem się, że popełnił samobójstwo. Było mi strasznie przykro, że tak się stało i postanowiłem napisać właśnie tę piosenkę, aby pomóc innym. Może ktoś usłyszy o miłości Bożej zanim będzie za późno. Opowiedziałem o tym przed zaśpiewaniem piosenki i dodałem jeszcze: "Może wśród nas jest jakaś osoba, która ma wielki problem, z którym nie może sobie poradzić i która ma już wszystkiego dosyć. Ta piosenka jest dla ciebie, bo Jezus Cię naprawdę bardzo mocno kocha." Okazało się, że przechodził tamtędy ulicą człowiek, który naprawdę chciał popełnić samobójstwo. Szedł w kierunku torów kolejowych, aby rzucić się pod pociąg. Kiedy to usłyszał wiedział, że te słowa są do niego. Był uzależniony od hazardu i od alkoholu, i przegrał wszystko co miał oraz wszystkie pożyczone pieniądze. Był załamany: żona bez pracy, dwoje małych dzieci, a on wszystko stracił. Jednak w czasie tego koncertu usłyszał głośno śpiewany refren: "Jezus kocha Cię, Jezus kocha Cię, Jezus kocha Cię...!!!" Kiedy skończyła się piosenka, on idąc w kierunku torów nadal słyszał: "Jezus kocha Cię!!!!!!" Okazuje się, że Bóg posłużył się tą piosenką i uratował człowieka. W ciągu kilku dni podjął intensywną terapię, zaczął się modlić wraz z żoną i dziećmi. Wspólnie z rodziną zaczęli czytać Pismo Święte, a w czasie wakacji zaczęli jeździć na rekolekcje Oazy Rodzin. W tym roku są nawet parą animatorską w swoim kręgu formacyjnym Domowego Kościoła czyli Oazy Rodzin. Długo trzeba by opisywać jak bardzo się zmieniło życie całej rodziny i jak bardzo Pan Bóg działa w ich życiu. Co roku w okolicach 19 października przychodzą z podziękowaniami i przynoszą soczyste winogrona jako symbol tego nawrócenia. Jest to gałązka winnego krzewu, która przynosi owoc obfity. Ja zawsze im powtarzam wtedy: "Ja tu tylko sprzątam, a Pan Bóg działa", a oni dodają: "To niech Ojciec tak dalej sprząta." I śmiejemy się. Chwała Panu! /19.10.2006/

JEZUS KOCHA CIĘ!

1. Chciałbym Ci powiedzieć, chciej wysłuchać mnie
Jakich użyć słów mam, abyś przyjął je
Jakich użyć słów mam, abyś przyjął je.
Dławią ludzkie słowa - już zawiodłeś się
Lecz przyjmij to jedno: Jezus kocha Cię
Lecz przyjmij to jedno: Jezus kocha Cię. 

REF.: JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ!
JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ!

2. W moim życiu wiele doświadczałem zła
Lecz spotkałem Pana i nie jestem sam
Lecz spotkałem Pana i nie jestem sam.
Choć krzyż czasem ciąży - Jezus ze mną jest
Gdy nikt nie zrozumie - Jezus kocha mnie
Gdy nikt nie zrozumie - Jezus kocha mnie.

REF.: JEZUS KOCHA MNIE, JEZUS KOCHA MNIE!
JEZUS KOCHA MNIE, JEZUS KOCHA MNIE!
3. Może w sercu swoim wiele kryjesz ran
Czujesz się rozbity jak gliniany dzban
Czujesz się rozbity jak gliniany dzban.
Bóg patrzy inaczej niż człowieka wzrok
Widzi w Tobie dobro, chce byś kochał Go
Widzi w Tobie dobro, chce byś kochał Go.

REF.: JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ!
JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ!

[073] Dziś Rano pojechałem z Komunią Św. do Łukasza dzielnie walczącego z rakiem. Chyba obaj ucieszyliśmy się z tego spotkania, a Pan Jezus zapewne najbardziej. Mama opowiadała, że w czerwcu Łukasz znów miał otwieraną głowę i całe wakacje spędził w szpitalu. Dzisiaj wyglądał nieźle. Komunia Św. przykleiła mu się do podniebienia i przez dłuższy czas nie mógł jej spożyć. Aby uniknąć zbędnych rozmów nie na temat, po modlitwie postanowiłem powiedzieć mu krótką katechezę. Mówiłem, że po przyjęciu Jezusa w Eucharystii jesteśmy blisko Niego tak jak: mama z kochanym dzieckiem albo jak zakochani w objęciach. Łukasz zauważył: "ale On mnie nie chce puścić, tak się przykleił do mnie". Odpowiedziałem: "Bo Cię bardzo kocha". Wszyscy się uśmiechnęliśmy bo spodobało nam się to porównanie. Chwała Panu! /20.10.2006/

[074] Mieliśmy dziś o godzinie 21:00 Adorację Najświętszego Sakramentu dla chętnych współbraci z naszej franciszkańskiej wspólnoty. Gdy modliliśmy się w ciszy klasztornej kaplicy, dochodziły z zewnątrz z ulicy głosy młodych ludzi, którzy strasznie przeklinali. Nie było nam się łatwo skupić. Modliłem się za tych chłopaków i dziewczyny, aby nie zmarnowali swego życia żyjąc z dala od Boga. Wyglądało tak jakby byli pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Oby nie wpadli w sidła Szatana, który chce zniszczyć to, co Bóg najbardziej kocha, a więc człowieka. Bardzo często "zły" się wścieka gdy coś dobrego się dzieje. Jednak jestem spokojny bo i tak Słowo Boże zapewnia mnie: "...Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska..." Chwała Panu! Rz 5:20 b /01.12.2006/

[075] Niekiedy zastanawiam się nad przemijaniem. Tak wiele rzeczy i ludzi wokół mnie się zmienia. Ja też się zmieniam. I choć to nie logiczne, to szkoda mi, że dzieci rosną. Często zaczynają być bardziej skomplikowane i tracą to "coś" co Jezus w nich kocha: prostota, szczerość, spontaniczność, niewinność. Kiedy uda się już osiągnąć jakiś poziom wokalny z dziećmi z "Małego Chóru Wielkich Serc", to muszą odchodzić bo ich czas się już skończył. Lubię się z nimi i z ich rodzinami spotykać "po latach". Jestem bardzo ciekawy tego jak się potoczyły ich dalsze losy życiowe. Wydaje mi się, że było to tak niedawno, a jednak wiele rzeczy zmieniło się radykalnie. Smuci mnie gdy dowiaduję się, że ktoś odszedł od tego co kiedyś było takie ważne. Smucę się gdy ktoś zagubił siebie i Boga. Smuci mnie gdy dawni przyjaciele odchodzą. Cieszę się natomiast gdy ktoś mówi, że to nad czym kiedyś razem pracowaliśmy miało głęboki sens. Cieszę się gdy ktoś pozostaje wierny przyjaźni. Cieszę się gdy widzę prawdziwe szczęście dawnych podopiecznych i moich przyjaciół. Czasem gdy przyglądam się sobie sprzed lat to widzę jakby innego człowieka. Częściej zauważam swoje błędy, żałuję źle wykorzystanych okazji do dobra. W tym roku skończyłem 40 lat. Dziękuję Bogu za ten czas i za dobrych ludzi, których spotkałem na drodze mojego życia. Chwała Panu! /2007/

[076] Podczas koncertu "Małego Chóru Wielkich Serc" /2003/ przed kościołem w Darłówku podszedł do mnie mały Dominik i powiedziało na ucho: "Gdy słucham piosenek Małego Chóru Wielkich Serc to jestem szczęśliwy". Chwała Panu! /sierpień 2003/

[077] Czas to przestrzeń, w której mogę zrobić coś dobrego lub coś złego. Gdy brakuje już tej przestrzeni to muszę wybrać między tym co jest dobre i lepsze. Niedobrze gdy każą mi wybierać między tym co złe i gorsze. Zawsze się znajdzie jakieś dobro, aby wyprzeć zło. Wierzę w to, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Jezus jest DROGĄ, PRAWDĄ, ŻYCIEM. /2007/

[078] Bardzo lubię smak kiełbasy: "mielonki". Napisałem kiedyś list - "wyznanie" i włożyłem go do klasztornej lodówki: "KOCHAM MIELONKĘ!". Dorysowałem jeszcze serce przebite strzałą. Jeden z moich współbraci dopisał: "Ja ciebie też - Twoja Mielonka". Pani kucharka i inni współbracia nie mogła się powstrzymać ze śmiechu. Myślę, że miło jest czasem pożartować i dać innym trochę humoru. Człowiek jest chyba wtedy zdrowszy. 

[079] Przytuliłem płaczącą dziewczynkę na pogrzebie jej taty i poczułem, że moje serce mocniej bije. Słowa są w takich momentach zawodne. Gesty mówią więcej. /maj 2008/

[080] Podczas lekcji w drugiej klasie szkoły podstawowej przechwyciłem kartkę, którą podawał jeden uczeń drugiemu. Było na niej napisane: "Ale nudy co?" Trochę się zasmuciłem ponieważ naprawdę bardzo się starałem zainteresować tematem. Postawiłem sobie w związku z tym nowe zadanie, aby poszukać nowego języka, który będzie bardziej czytelny i ożywi przekaz. Teraz na lekcje zabieram ze sobą oprócz gitary, również dwie maskotki: pszczoły Maję i Gucia. Po modlitwie zaczynam lekcje od spontanicznego dialogu w czasie, którego Gucio czegoś nie rozumie, a Maja mu tłumaczy. Gucio na początku nie zawsze daje się przekonać i czasem daje błędne odpowiedzi. Maja cierpliwie tłumaczy. Zauważyłem, że dzieci z uwagą słuchają i nawet nie wiedzą kiedy zdobywają wiedzę oraz uczą się właściwej postawy. Czasem, gdy sprawdzam wiedzę to jedna z maskotek ląduje w dłoniach osoby odpowiadającej. Cel został osiągnięty: dzieci wiedzą więcej i nie nudzą się podczas nauki. Oczywiście taki dialog nie trwa całą lekcję, ale jest jedynie wstępem do głównego tematu. Chwała Panu! /listopad 2008/

 

[081] Następny kwiatek już rośnie. Sprawdź za tydzień może już zakwitnie?

Księga Gości